Gdy rok temu opublikowaliśmy na Pokertexas newsa o nieprawdopodobnym pomyśle poznanej przeze mnie na Poker Fever pokerzystki, pewnie chyba nawet do końca nie wierzyłem w to, że ta drobna, szczupła dziewczyna jest w stanie dokonać czegoś tak ekstremalnego. A jednak! Aneta Trzaska udowodniła sobie i światu, że wszystko jest możliwe, jeśli do realizacji celu pcha nas silna motywacja i wewnętrzna siła!
W ramach przypomnienia – Aneta postanowiła przejechać rowerem z Tajlandii do Polski. Zadanie karkołomne, graniczące wręcz z czymś nierealnym, ale okazało się, że do wykonania! Aneta spędziła w drodze ponad 3,5 miesiąca i 2 maja zeszłego roku szczęśliwie, cała i zdrowa, choć ogromnie zmęczona, wróciła do domu. Postanowiłem więc z nią porozmawiać o tym, czego dokonała.
– Aneta, od Twojej wielkiej podróży minęło już kilka miesięcy i pewnie nie wszyscy pamiętają to wydarzenie. Zacznijmy więc od przypomnienia – postanowiłaś przejechać trasę z Tajlandii do Polski… na rowerze! Nie mogę zacząć od innego pytania – co Cię podkusiło, żeby zdecydować się na tak szaleńczy ruch?
– Nie wchodząc w jakieś bardzo osobiste szczegóły mogę powiedzieć, że chyba próbowałam sobie coś udowodnić. Chciałam znaleźć w sobie siłę, którą gdzieś zgubiłam w ostatnim czasie. Kiedy po raz pierwszy wpadł mi do głowy taki pomysł, wiedziałam od razu, że to będzie właśnie to, czego szukam. Trochę szalone, biorąc pod uwagę, że ostatni raz na rowerze jeździłam w podstawówce… Jednak właśnie czegoś tak ekstremalnego potrzebowałam. Wtedy jeszcze do końca nie wiedziałam, na co ja tak naprawdę się zdecydowałam, ale nie miałam momentu zawahania. Wiedziałam, że chcę znaleźć się w sytuacji, w której najprawdopodobniej będę wyczerpana, bez jakichkolwiek sił, ale z motywacją, by ukończyć to, czego się podjęłam.
Krótka notka dla niewtajemniczonych!Taki mnie naszedł kiedyś pomysł, żeby wziąć rower do Tajlandii i spróbować wrócić…
Publiée par Rowerem z Tajlandii sur Vendredi 12 janvier 2018
– Cała podróż miała na celu również cel charytatywny. Opowiedz nam, co to było i czy akcja odniosła oczekiwany przez Ciebie sukces?
– Cel charytatywny został dołączony do mojego wyjazdu na dość późnym etapie planowania. Pomyślałam, że robiąc coś takiego, byłoby super, gdyby inni również też coś z tego mieli. Pieniądze ze zbiórki zostały przeznaczone na Fundację MATIO, która pomaga rodzinom i chorym na mukowiscydozę, chorobę, która niestety nie tylko jest w mojej rodzinie, ale sama jestem nosicielką wadliwego genu. Część pieniędzy została także przeznaczona na Łucję, dziewczynkę w rodzinie męża mojej kuzynki, która choruje na dziecięce porażenie mózgowe i padaczkę lekooporną. Przyznam, że chciałam uzbierać nieco wyższą sumę, ale myślę, że dla tych dzieciaków każda złotówka się liczy.
Gdy wróciłam już z wyprawy, skontaktowałam się ponownie z fundacją, by powiedzieć im, że chciałabym oddać rower, na którym przejechałam tyle tysięcy kilometrów dla kogoś, komu przyda się on teraz bardziej, niż mi. Udało się znaleźć dziewczynę, która z ogromnym szczęściem na twarzy odebrała go ode mnie. Przyznam, że początkowo ciężko było mi na myśl, że moja Towarzyszka Podróży będzie miała inną właścicielkę, ale to tylko rzecz, najważniejsze są wspomnienia.
– Porozmawiajmy chwilę o tych długich tygodniach w trasie. Śledziłem na bieżąco Twoje wpisy na Facebooku i chyba mogę je podsumować trzema słowami – zmęczenie, upór, nadzieja…
– Tak, ale właśnie po to pojechałam, by wprowadzić siebie w stan, w którym wydaje Ci się, że po prostu na więcej już nie masz siły, że to już koniec, że zaraz zejdziesz z roweru, zaczniesz płakać i wsiądziesz do następnego autobusu. Nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek będą mi towarzyszyły takie emocje i myśli, jak podczas tej wyprawy. Pod koniec każdego dnia, gdy schodziłam z roweru, czułam się przepełniona siłą, radością, motywacją i samymi pozytywnymi emocjami. To było takie poczucie, że ja mogę zrobić absolutnie wszystko.
Początek dnia zawsze był ciężki. Miałam jednak zawsze tą wizję przed oczami, tego szczęścia, gdy dojadę w końcu do hostelu i przybiję sobie ponownie „piątkę”. Musiałam sobie jakoś radzić z bólem mięśni, zakwasami, oparzeniami słonecznymi, goniącymi mnie psami, samochodami, które wymijały mnie o dosłownie parę centymetrów, mrozem w górach, fatalnym stanem drogi… I tak by można wymieniać dalej, ale właśnie dzięki tym wszystkim przeszkodom ta wyprawa była tak niesamowita.
– Co jest największym problemem w podróży rowerem przez kilka tysięcy kilometrów?
– Coś, co równocześnie nie do końca jest problemem, ale jeżeli miałabym coś wymienić, to chyba nieprzewidywalność. Nigdy nie wiedziałam, gdzie tak naprawdę prowadzi mnie mapa, co spotkam po drodze, czy znajdę hostel (a to nie zawsze było takie proste, jakby się mogło wydawać) i generalnie problemy logistyczne. Próbowałam zawsze być na wszystko przygotowana na tyle, na ile się dało, ale było wiele sytuacji, gdzie niestety ta nieprzewidywalność robiła swoje i musiałam się adaptować do sytuacji, której nie miałam w planach. Szczęśliwie nic się nie działo z rowerem i nie wymagał on naprawy ani razu. Przejechałam 8.000 kilometrów na tych samych dętkach i do dziś nie mogę w to uwierzyć. Szczególnie, że w niektórych miejscach miałam już czarny scenariusz przed oczami i widziałam mój rower w kawałkach.
– Ile razy po drodze mówiłaś sobie w duchu „Chrzanię to, nie dam rady! Wracam do domu, jakkolwiek, byle szybko!”? Miałaś momenty rezygnacji?
– Przez pierwsze kilka dni to była w ogóle moja myśl przewodnia – „Wracam do domu!”. To była jakaś katastrofa! Zdałam sobie w pewnym momencie sprawę z tego, co robię i stwierdziłam, że to jest niewykonalne i to się nigdy nie uda. Nie potrafiłam przejechać 40 km dziennie przy takich upałach i wzniesieniach. Wyjeżdżałam zwykle około godziny 8 rano i jechałam mniej więcej do 18, aby nie jeździć po zachodzie słońca i na początku wyprawy nawet tyle godzin nie wystarczało mi, by zrobić 50 km. Wszędzie dookoła piękne plaże, drinki, a ja z bagażami jadę na rowerze i zdycham.
Drugiego dnia miałam bardzo pamiętny pościg psów za mną, gdy jechałam akurat pod górkę. Uwierz mi, że takiego przyspieszenia, to jeszcze nigdy nie widziałeś. Miałam łzy w oczach i kompletne załamanie… Tak wyglądały właściwie wszystkie początkowe dni, później zaczęło to stopniowo gdzieś znikać i na miejscu łez i słabości pojawiła się ogromna siła i zaparcie. Końcówka mojej wprawy to były dystanse po 200 km dziennie i łzy owszem, ale szczęścia i myśl przewodnia znowu ta sama – „Wracam do domu!”, tylko tym razem wracam tak, jak planowałam, na rowerze.
– Po drodze musiałaś spotkać się z wieloma dziwnymi lub niecodziennymi sytuacjami. Opowiesz nam o tych najbardziej zaskakujących?
– Nie wiem, na ile były one dziwne, ale na pewno w pewnym momencie bardzo irytujące były kontrole wojskowo-policyjne w Chinach. W północno-zachodnich Chinach jechałam przez starą autostradę, czasami jednak musiałam zjeżdżać na główną, na której rowery nie są dozwolone, ale z powodu tego, że to jedyna możliwa droga, to musiałam po prostu jechać nielegalnie. Przez dwa tygodnie na tej trasie miałam niewiele dni, w których nie obyło się bez zatrzymania, sprawdzania dokumentów i generalnie sporego niezrozumienia. Raz sprawdzali też zdjęcia w aparacie, trudno mi niestety powiedzieć, czego szukali. Trafiałam bardzo różnie, niektórzy patrzyli się na mnie, jakbym im rodzinę zamordowała, inni byli rozbawieni. Ale też się nie dziwię żadnej ze stron, bo mój widok na pewno był niecodzienny.
– Jesteś młodą kobietą, przemierzałaś samotnie tysiące kilometrów po drogach i bezdrożach. Muszę się więc zapytać o intrygującą mnie rzecz – nie bałaś się? Byłaś daleko od domu, wokół często nie było żywej duszy, a Ty sobie śmigałaś rowerkiem… Nie miałaś momentów, gdy strach ściskał Ci gardło?
– Poza wieloma momentami, w których musiałam uciekać przed hordą głodnych psów, to absolutnie nie czułam żadnego zagrożenia. Myślę, że w obecnym momencie media i społeczeństwo kreują taką wizję świata, w którym zło czeka na nas w każdym kącie i powinniśmy się bać jeden drugiego. A ja uważam że wręcz odwrotnie – powinniśmy sobie bardziej ufać! Spotkałam na drodze tylko i wyłącznie ludzi, którzy odwdzięczali się w sposób niezwykły za podarowane im zaufanie. Oczywiście, mogło mi się coś stać, mogłam spotkać kogoś o mniej przyjaznym intencjach, ale to samo mogło się stać w Warszawie, w małej wsi, w górach, gdziekolwiek.
Momenty, w których jeździłam po mniej zaludnionych miejscach lub – tak jak w Chinach – po starej autostradzie, gdzie przez cały dzień mogłam nie minąć nikogo, były rzeczywiście nieco przerażające. Takie poczucie samotności… Z drugiej strony było w tym też coś ekscytującego, można było poczuć się naprawdę wolnym.
W końcu coś jest. Tym razem bez przyspieszonego tempa, więc się nieco dłuży :)Najlepiej zaznaczyć oglądanie w HD.
Publiée par Rowerem z Tajlandii sur Dimanche 25 mars 2018
– Jakich ciekawych ludzi napotkałaś na swojej drodze? Ktoś szczególnie zapadł Ci w pamięć?
– Oooj, to jest chyba najpiękniejsza część wyprawy – ludzie! To właśnie oni sprawili, że ta podróż była tak wspaniała. Powiem Ci, że do dzisiaj mam kontakt z wieloma osobami poznanymi podczas wyjazdu, ale też nawiązałam wiele bardzo krótkich, ale wartościowych znajomości. Bardzo rzadko zostawałam w jednym miejscu dłużej niż jeden dzień, dlatego ten kontakt czasami ograniczał się do bardzo długiej rozmowy o życiu i wyjściu na obiad, ale to właśnie takie małe momenty robią różnice. Z takich najbardziej pamiętnych muszę wymienić trzy osoby….
Pierwsza to kobieta, która uratowała mnie przed spaniem w krzakach pierwszej noc w Wietnamie. Byłam totalnie zgubiona. Mapa pokazywała, że jestem już na miejscu, przy hostelu, a tam gdzie się znajdowałam nie było nic poza paroma domami. Nerwowo już próbowałam na migi dogadać się z kimś na ulicy, ale nikt nie miał pojęcia, o co mi chodzi. Nagle zatrzymał się koło mnie skuter, a na nim kobieta z trójką dzieci. Jaka pojawiła się we mnie radość, gdy zaczęła mówić po angielsku! Pokazałam jej adres hostelu, którego szukam, a ona mi odpowiedziała, że to jeszcze jakieś 15 km dalej. Zapytałam ją, czy mogłaby mi pokazać na mapie gdzie to jest, a ja już sobie dojadę. Ona jednak zaproponowała, że będzie jechała powoli z przodu i że mam jechać za nią. Zajęło nam to prawie godzinę. Gdy dojechałyśmy życzyła mi miłego dnia i pojechała dalej. Nie potrafiłabym się jej odwdzięczyć w żaden sposób, wiem jednak, że bez niej ta noc byłaby bardzo ciężka.
Po takich cudownych ostatnich dniach, nie spodziewałam się, że to jeszcze nie koniec niespodzianek, a ta mnie już…
Publiée par Rowerem z Tajlandii sur Lundi 16 avril 2018
Kolejna osoba to Roman, pilot z Rosji, który mieszka i pracuje w Chinach. Spotkałam go w kolejce na lotnisku, kiedy nadawałam rower do Turcji. Nawiązaliśmy rozmowę, opowiedział mi trochę o swoim życiu, wypytał mnie o podróż i okazało się, że razem lecimy do Astany. Gdy dolecieliśmy na miejsce, zaproponował mi, że wykupi mi pokój w hotelu na lotnisku, żebym poszła spać (miałam kolejny lot dopiero za 12 godzin, a on swój za 3), oczywiście odmówiłam. On jednak nie odpuszczał i powiedział, że w takim razie mam na niego zaczekać i zaraz wróci. Okazało się, że wykupił mi pobyt w poczekalni dla posiadaczy biletów klasy biznes i że mogę tam zjeść śniadanie i się zdrzemnąć na sofie. Roman, zanim poszedł na swój lot, powiedział mi, że to co robię jest niesamowite i że mam wypocząć. Byłam bardzo wdzięczna za taki gest od kompletnego nieznajomego.
Ostatnia z osób to ta, z którą do dziś mam kontakt i bardzo miło wspominam te parę dni spędzone w Bukareszcie. Poznaliśmy się w hostelu i od pierwszego dnia świetnie nam się rozmawiało. To, co jednak utkwiło mi w pamięci, to wspólna nocna jazda na rowerze po pustych ulicach stolicy Rumunii. Brzmi banalnie, ale poznanie miasta od takiej strony było czymś niezapomnianym.
– Czy gdybyś znała już wszystkie za i przeciw takiej morderczej eskapady, to czy dzisiaj zdecydowałabyś się ponownie wyruszyć w taką podróż?
– Tak, zdecydowanie! Nie chcę tego mówić głośno, ale ja cały czas myślę o kolejnej. Wiem, że być może do takiej już nie dojdzie, że nie zrobię już czegoś podobnego, ale ta wizja zrobienia czegoś takiego ponownie naprawdę kusi. Niekoniecznie na rowerze i niekoniecznie w tamtym rejonie świata, ale coś, co znowu pozwoliłoby mi się poczuć tak, jak wtedy. Jest to tak budujące i dające Ci nowe spojrzenia na wszystko, że boję się, że nie da się tego osiągnąć innymi ścieżkami, choć na pewno będę próbowała.
– Co Ci dało te kilka tysięcy kilometrów przejechane rowerem? Czy człowiek przez tak długi czas nie musi się przede wszystkim zmierzyć z samotnością, ze swoimi myślami? Jak to wpłynęło na Twoją psychikę?
– Dialog wewnętrzny był nierozłączną częścią tego wyjazdu. W ogóle mówienie do siebie to był taki standard i na pewno było to pomocne. Samotność była bardzo odczuwalna, ale też potrzebna. Przez te kilkanaście godzin dziennie w trasie nie da się nie myśleć. Te myśli na początku bardzo nie dawały mi spokoju, bo były głównie negatywne. Zrozumiałam w końcu, że jest to po prostu taki etap, że te negatywne myśli muszą się pojawić, muszę je zrozumieć, zaakceptować i porzucić. Pojechałam, żeby w siebie uwierzyć i myślę, że ten cel został osiągnięty. Na pewno stałam się silniejsza psychicznie, odczuwam to i wiem, że wcześniej czy później efekty tego wyjazdu będą widoczne.
– Na Pokertexas nie możemy nie wspomnieć o tym, że po drodze grałaś również w pokera. Gdzie to było? Co grałaś? Jakie wrażenie wyniosłaś z tej gry?
– Grałam cashe w Kambodży w Sihanoukville i jeden mały turniej w Sajgonie w Wietnamie. Na Pokertexas jest mój obszerny tekst na temat pokera w Kambodży, natomiast mogę powiedzieć, że miło wspominam grę. Bardzo luźna i przyjazna atmosfera. Jednak wiem dzisiaj, że drugi raz bym do tych stolików nie usiadła. Stawki były dość wysokie i pule osiągały czasami ogromne kwoty, po prostu nie na moją kieszeń. Większość graczy to niestety byli zamożni chińscy biznesmeni i nie ma co porównywać mojego bankrolla do ich.
– Przed swoją podróżą bywałaś dość regularnie na festiwalach Poker Fever? Kiedy możemy się Ciebie spodziewać w Ołomuńcu ponownie?
– Widzimy się już w styczniu. Niestety, w poprzednim roku czas nie pozwalał na grę na Poker Fever, ale wiedziałam, że jak tylko pojawi się okazja, to z ogromną chęcią się pojawię.
– Grasz w pokera na co dzień? Jakie gry preferujesz?
– Gram w pokera od lata 2016 roku. Wkręciłam się przez kolegę, który miał włączone Starsy i bardzo spodobało mi się to, co zobaczyłam. Powiem szczerze, że wcześniej nie miałam pojęcia, czym jest poker. Przez pierwsze parę miesięcy to była sporadyczna gra, byłam takim typowym „fishem”, który włącza stolik z nudów i calluje wszystko, jak leci. Później jednak zaczęłam się tym bardziej interesować, szukać materiałów szkoleniowych, czytać fora i ta moja gra już wyglądała nieco inaczej. W kwietniu 2017 roku pojechałam na pokerowy turniej juwenaliowy organizowany przez Akademicki Związek Pokera w Krakowie i wyobraź sobie, że na 200 osób wygrałam właśnie ja! Osoba, która ledwo parę miesięcy wcześniej zaczęła brać grę bardziej na poważnie! Później przyszedł rok, gdzie rzeczywiście grałam sporo, głównie MTT. Myślę, że mam solidne podstawy, a tego „fisha” już dawno nie ma. Analizowałam swoją grę, uczyłam się, robiłam notatki, niestety przyszedł okres, gdy musiałam tego pokera odsunąć na bok. Obecnie mam inne priorytety, a nie chcę robić czegoś bez pełnego zaangażowania. Dlatego gram, ale sporadycznie.
– W świecie pokera bardzo modne są różnego rodzaju propbety, czyli zakłady między pokerzystami, przeważnie o wielkie pieniądze i nierealne lub trudne do osiągnięcia cele. Nie myślałaś, żeby rzucić komuś takie wyzwanie i wymyślić sobie challenge, na którym mogłabyś zarobić sporą kasę? Udowodniłaś już, że wszystko jest możliwe…
– Nie kuś, Jacku, bo jeszcze znowu mi przyjdzie do głowy szalony pomysł…
– Aneta, gratuluję Ci siły i wytrwałości! Dziękuję Ci bardzo gorąco za rozmowę i do zobaczenia w Ołomuńcu!