Face to face with The Ace: Teoria pieniądza

3
Face to Face with Ace

Pieniądze są narzędziem pracy pokerzysty. Choć zwykle przybierają formę kompozytowych krążków lub garści pikseli, nie jest łatwo uciec od myśli, że nie ma się w dłoni dłuta czy kielni. Dlatego też niełatwo jest ominąć wielocyfrowe pułapki.

Ilu z was nie gra w pokera dla pieniędzy? Oczywiście jest cała masa pobocznych czynników, takich jak czysta ambicja, sława, trofea, nuda czy stara, dobra, atawistyczna potrzeba rywalizacji. Niemniej jednak zapałki nikogo nie interesują – na końcu tęczy poświęcenia i systematycznego rozwoju winien leżeć garniec złota. I nawet jeśli w pełnym stopniu okiełznaliśmy bycie result oriented – wymierne, szeleszczące efekty karcianego rodeo cieszą najbardziej.

Rosnący bankroll jest dobrym lekarstwem na wszystkie pokerowe troski. Dla jednych wygrane pieniądze stanowić będą tak potrzebny zastrzyk przyjemności wobec zależności od rodziców. Inni udekorują dobrym runem regularną pensję – spełnią jedno z marzeń swego dziecka, zrobią niespodziankę żonie, sobie zaś bez grymasu kupią najlepszy koniak. Bo czemu by nie? Regularsom wystarczy na dobre życie w Tajlandii, Meksyku czy na Malcie, turniejowców w końcu stać będzie na najpoważniejsze wpisowe, a graczy high stakes – na niemal wszystko, co ludzkie.

Gdzieś tam jest pewnie szczęście, bo przecież dzisiejszy rynek to nie ocet i mydło z GS-owych półek w latach osiemdziesiątych. Zdrowia podobno nie można kupić, ale ratowanie życia za darmo to abstrakcja. Miłość? Za tę prawdziwą też nie sposób po prostu zapłacić, ale pieniądze sprzyjają poszukiwaniom. Zaczyna się przecież od „pierwszego wrażenia”, a je można właściwie kupić. Chyba więc stare porzekadła należy z czystym sumieniem włożyć do worka ze bzdurami, bo pieniądze dają mnóstwo szczęścia. Czy jednak na tyle, by tylko na nich skupić swoją uwagę?

W życiu człowieka dość szybko przychodzi moment, w którym zdaje on sobie sprawę z siły pieniądza. Zawsze lepiej  być tym z chłopców, którego tatę stać na kupno super zabawki. Dziś ci, którym nie starcza do pierwszego, na drinki w lepszych klubach lub markowe ciuchy z uzasadnioną zazdrością spoglądają na uśmiechnięte gęby bananowców, opalone twarze samców alfa w skrojonych na miarę marynareczkach i pewnych siebie mercedesowych gogusiów, wchodzących właśnie do sklepu, na który inni nie są godni spojrzeć. Szkolni liderzy chodzą w nowych spodniach i stać ich na Coronę, podczas gdy młodzież spod znaku wyciągniętych swetrów i pryszczy, których nie ma czym przykryć, zgniata na bulwarze kolejną puszkę Tatry. A kiedy ty już od trzech intensywnych lat walczysz na mikro pod energetyki z Biedronki, jakiś szczęściarz shotuje niebiosa. I jesteś dla niego tylko planktonem.

Dlaczego tak się dzieje? Bo każdy kolejny dzień dolewa betonu pod fundamenty teorii, w której liczą się tylko pieniądze. Ludzie gotowi są poświęcić wiele, byle tylko mieć mnóstwo hajsu. Ogół tworzy perspektywę, w której jednostki ocenia się właśnie przez to, co posiadają. Jeśli ktoś nie ma kwitu, najpewniej jest życiowym nieudacznikiem, patologicznym odpryskiem boskiego dzieła, głupcem lub frajerem. W oczach produktów powyższej idei innego wyjścia nie ma – biedacy są przegrani i nie mają nic, kompletnie nic, co jest „w cenie”. Smutny ich żywot, bo hajs musi się zgadzać. Po prostu musi.

Czy jednak w blasku monet nie ginie to, co w życiu ważne? W świecie pieniądza nie ma miejsca na poświęcenia i bezinteresowność, a przecież dzięki nim tak naprawdę przestajemy być samotni. Czy rzeczywiście najlepiej smakuje szczęście kupione, a tego zwykłego, ludzkiego, lepiej nie brać, bo gdzieś musi być haczyk? Oczywiście trudno wiecznie żywić się miłością, bo ta niezwykle uboga jest w białko i węglowodany. Ale wierzcie mi – niemal każdy z was dojdzie w pewnym momencie do punktu zwrotnego, gdy pożałuje domku z kart, blichtru, szpanu i Cristala, a zatęskni do znanych ze zbyt trudnych książek i nudnych filmów rzeczy niewymiernych.

Kilka razy w życiu miałem swoje pięć minut. I choć nigdy nie miałem przyjemności kraść blindów wartych cztery kuroniówki i nie smakowałem ziemniaczków La Bonnotte z szafranem, to byłem już na obu biegunach. I dziś już wiem, że nie ma nic złego w tym, gdy idzie się wolniej, ale pamięta się o tym, by zabrać wszystko, co potrzebne. By nie zapomnieć o tym, co tłumione błyskotkami, co wymaga wkładu niepieniężnego i daje korzyści niepoliczalne. Przecież miąższ najlepszych owoców ukryty jest zwykle pod grubą skórką.

Ze wszystkich laurów świata najtrudniej jest zdobyć prawdziwy szacunek. Nie poklask tych, którzy lubią grzać się w cieple portfela, nie wymuszone uśmiechy, które boją się zdobyć na grymas i nie uznanie wszystkich, którzy boją się nas stracić, bo może będą jeszcze kiedyś mogli nas użyć. Prawdziwy szacunek nie ma nic wspólnego z pieniędzmi, choć wielu wydaje się, że wszyscy ci „nieudacznicy”, którzy biorą chwilówki na chrzciny, jeżdżą Escortem z dziurawymi progami i chodzą w wytartych spodniach nie zasługują nawet na uściśnięcie ręki, bo gówno osiągnęli.

Na szczęście szczery uścisk owej dłoni pozostaje bezcenny. Warto o tym pamiętać, gdy zgarnia się life changing money, zdobywając bilet do zamkniętych wcześniej, niebezpiecznie przesiąkniętych materializmem kręgów. Aby być kimś, najpierw należy pozostać sobą i żyć tak, aby nigdy nie żałować, że podeptało się to, co na pierwszy rzut oka miało mniej kolorków.

Poprzedni artykułEric Baldwin – Łączenie pokera z życiem rodzinnym nie jest łatwe
Następny artykuł„Kiedy byłem donkiem…” – Chris Klodnicki

3 KOMENTARZE

  1. tak gadają ludzie którym nic się nie udało, zresztą w końcu wylądowali w pt i piszą bzdury 😉
    Szacun Ace i WesołychŚwiąt

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.