W zeszłym roku prowadziłem swój cykl „WSOP okiem JD” i opisywałem w nim większość wydarzeń w Las Vegas. W tym roku postanowiłem „uczcić” World Series of Poker serią specjalnych felietonów na temat tego, co dzieje się w kasynie Rio. Minął tydzień, więc czas na pierwszy z nich, ale od razu zaznaczam, że dziś nie będzie grzecznie i słodko.
Od wielu lat jestem wiernym kibicem i fanem WSOP. Coroczny festiwal w Las Vegas to mnie prawdziwe święto pokera – jaram się tymi wszystkimi turniejami (nawet w te głupie odmiany, których nie znam i nie rozumiem), grzeję się rywalizacją o bransoletki, kibicuję starym mistrzom (wiadomo, że dla mnie Phil Hellmuth jest Bogiem i wcale tego nie ukrywam, mimo tego, że się ze mnie większość z tego powodu śmieje) i młodym „psom”, kocham wszelkiego rodzaju tabelki i statystyki – kto ile wygrał, kto ma ile bransoletek, miejsc płatnych, stołów finałowych… Jednym słowem WSOP jest dla mnie czymś świętym w pokerowym świecie. Pewną nienaruszalną i nietykalną rzeczą w tym zwariowanym pokerowym środowisku.
I oto w poniedziałek wieczorem, pełen wrażeń i emocji, zasiadłem do oglądania stołu finałowego eventu #5, którym był High Roller z potężnym wpisowym w wysokości 100.000$. W grze na FT sześciu graczy, w tym walczący o swoją pierwszą bransoletkę Stephen Chidwick (któremu notabene mocno kibicowałem), Bryn Kenney (za którym nie przepadam, ale szanuję jako gracza), Andreas Eiler (moim zdaniem mocno niedoceniany zawodnik, który jest jednak świetnym przykładem, że nawet amator może powalczyć z prosami), Nick Petrangelo (jego również nie lubię, może dlatego, że jest rudy), Aymon Hata (praktycznie no-name w tej stawce) i Elio Fox, który już na samym starcie tegorocznego WSOP wygrał swoją drugą bransoletkę (7 lat temu zdobył tytuł mistrza Main Eventu WSOP Europe w Cannes) i wydawać by się mogło, że będzie najbardziej obok Chidwicka zmotywowany do gry.
Wszystko szło fajnie, choć jako pierwszy odpadł mój faworyt Chidwick (nic mu się nie kleiło), potem drugi z shortów, Kenney, a za nimi po mega coolerze Eiler. Za moment mieliśmy już heads upa, bo poleciał Hata, który i tak wygrał w tym turnieju cztery razy więcej, niż miał do tej pory na swoim koncie wygranych w życiu.
I wtedy zaczął się jakiś cyrk! Nick Petrangelo i Elio Fox podczas krótkiej przerwy przed finałem dogadali między sobą ewidentnie deala (dodam tylko, że deale są na WSOP oficjalnie zabronione, ale i tak jest to nagminna praktyka, przez co – razem z Doro, który również oglądał ten finał i rozmawialiśmy ze sobą cały czas o tym, co widzieliśmy na ekranach – nazwaliśmy to „dealem w kiblu”) i zwyczajnie… przestało im się chcieć grać! Na WSOP! Podczas jednego z czterech najważniejszych turniejów w tym roku (wiadomo, że Main Eventu, One Drop i Poker Players Championship nic tu nie pobije)! W walce o bransoletkę!
Kto nie oglądał, ten musi mi uwierzyć na słowo – to nie był poker! To był, kurwa mać, kabaret! I to już nawet nie chodzi o to, że dwóch frajerów przy stole nawet się jakoś specjalnie nie ukrywało z faktem, że mają mocno wyjebane na dalszą grę. To była jawna kpina z całego WSOP, z fanów pokera, z kibiców, z każdego! Kasa podzielona, na resztę można było położyć lachę! Krew gotowała mi się w żyłach, gdy oglądałem te obrazki. Jakieś chore zasady wprowadzone przez dwóch „finalistów” (cudzysłów zamierzony) ośmieszyły instytucję, jaką od 49 lat jest World Series of Poker! Zakaz limpowania, podbicia, 3-bety, a nawet 4-bety w ciemno, aby tylko szybciej dojść do końca. Jak na jakiejś pijackiej domówce! Nawet tournament director tego żenującego widowiska nie umiał doprowadzić do tego, żeby gra przynajmniej stwarzała pozory normalnej i w końcu się poddał, choć miał już wykonać nawet telefon do Jacka Effela, szefa wszystkich TD na WSOP. Ostatecznie chyba nawet nie wyciągnął komórki z kieszeni…
Wreszcie Frajer nr 1 (Petrangelo), który przepuścił wcześniej ponad 2/3 swojego stacka, zagrał 5-bet all in za 15,9 mln żetonów (53 big blindy! LOL!) z J3s i został sprawdzony przez Frajera nr 2 (Fox), który miał akurat parę piątek. Spadł walet i stacki się ponownie wyrównały z lekką przewagą tego pierwszego. Fox pomyślał chyba, że jemu to przecież i tak wisi kalafiorem, czy on to wygra czy nie i za chwilę po prostu oddał żetony rywalowi kończąc ten przykry spektakl w najgorszy możliwy sposób (szczegóły przeczytacie w naszym raporcie z WSOP). Pewnie w wielu takich przypadków graczy oskarżono by o collusion, tu po prostu zakończono ten żałosny teatrzyk i zamknięto turniej.
Od zakończenia tego heads upa minęła doba, a ja ciągle czuję niesmak, który ten turniej u mnie wywołał. Czuję, że skalano pewną świętość – obaj gracze w heads upie mieli dokładnie wywalone na to, komu przypadnie piękna złota bransoletka WSOP. Bransoletka, która w pokerowym środowisku jest czymś specjalnym, czymś wyjątkowym i niecodziennym. Jeszcze kilka dni temu pisałem w swoim artykule „Bransoletka WSOP – obiekt westchnień każdego pokerzysty” – no jak widać, jednak nie każdego! Tych dwóch pajaców miało bransoletkę za nic…
Mam nieodparte wrażenie (obym się grubo mylił!), że wraz z tym heads upem zakończyła się na WSOP pewna era. Era, w której bransoletka WSOP była czymś świętym, czymś, o co wszyscy się wręcz modlili, a co dla wielu było nieosiągalne. Wyobrażacie sobie, że w taki sposób podchodzą do gry na stole finałowym WSOP np. Phil Hellmuth, Daniel Negreanu czy Phil Ivey? Tych dwóch skurwieli w kilka minut zgwałciło pewien mit, który funkcjonował w ludzkiej (pokerowej) świadomości. Pokazali, że tytuły, trofea i prestiż to gówno, gdy w grę wchodzi potężna kasa (a mieli do podziału prawie 5 mln dolarów). Wystawili środkowy palec tym wszystkim, którzy na swoje tytuły na WSOP musieli walczyć całymi latami. Zszargali legendy Hellmutha, Iveya, Brunsona czy Chana. Wyśmiali prosto w oczy takich graczy, jak ambitny Negreanu, który od lat walczy nieudanie o swoje siódme trofeum na WSOP. Olali totalnie święto pokera, jakim miał być m.in. ten turniej.
Na dodatek, co dla mnie jest szczytem bezczelności, po wszystkim obaj podeszli z durnymi uśmieszkami na twarzach, zadowoleni, że udało im się „oszukać system”, do jedynego gracza, którego powinni omijać w tym momencie szerokim łukiem – Stephena Chidwicka, który o swoim pierwszym triumfie na WSOP wciąż jedynie marzy. Na jego miejscu czułbym się, jakby mi ktoś plunął w twarz – zobacz, Ty tu sobie leszczu stoisz za barierkami, o tej bransoletce możesz tylko śnić po nocach, a my mamy na nią wyjebane!
Jestem (co chyba wyraźnie widać po moim tekście) zniesmaczony, wściekły, zbulwersowany, ale też jest mi cholernie przykro, że coś takiego stało się właśnie w Las Vegas. WSOP na coś takiego po prostu nie zasługuje. Poczułem się, jakby ktoś zaprosił mnie na ślub i wesele, ale po odebraniu życzeń i prezentu pod urzędem stanu cywilnego wręczył mi trochę rosołu w termosie i kazał spierdalać do domu. Ani święta, ani zabawy, a już na pewno zero szacunku…
Trzeba w tym miejscu dodać też jeszcze jeden mały, ale nie tak nieważny argument. Otóż finały WSOP są transmitowane w płatnej telewizji PokerGO. Ja wiem, że cena nie jest jakaś specjalnie wygórowana, że to dosłownie kilka dolarów miesięcznie, ale jednak się za tę usługę płaci! I co by nie mówić, to właśnie głównie tym widzom i kibicom WSOP z całego świata, którzy wywalają hajs na ten kanał podczas trwania relacji z Las Vegas, należy się choćby odrobina szacunku i taki kabaret nie powinien mieć nigdy miejsca. Na piłkarskich trybunach krzyczałbym z pewnością „Oddajcie moje pieniądze, złodzieje!”.
Dla mnie tych dwóch graczy przestało istnieć. Rzucam na nich swoją prywatną klątwę – oby już nigdy nic nie wygrali, a już na pewno nigdy na WSOP! Niech storbią te wygrane miliony, niech ich okradną, niech je zgubią, nieważne. Żadnemu z nich już nigdy nie poświęcę nawet chwili mojej uwagi. Dla mnie to śmieciarze niewarci szacunku pokerowego środowiska. A Rudemu niech bransoletka wpadnie do hotelowego kibla, przecież i tak ma do niej właśnie taki szacunek!
Kończąc chcę tylko napisać jeszcze dwa słowa. Wczoraj trwał również finał innego, mniejszego eventu na WSOP. Był to finał w mało popularnej odmianie Mixed Triple Draw Lowball (co to za cudak, to ja nawet nie wiem). Grał w nim świetny Scott Seiver oraz plejada innych graczy, którzy w swej karierze zdołali zdobyć już bransoletkę. Scott grał świetnie i naprawdę wszystko wskazywało na to, że zdobędzie swoje drugie trofeum na WSOP (czeka na nie już 10 lat!). Ostatecznie przegrał w heads upie z Niemcem Johannesem Beckerem, dla którego było to pierwsze zwycięstwo w Las Vegas. Po wszystkim Seiver udzielił wywiadu, w którym wypowiedział takie słowa:
„Długi czas pragnąłem sławy i mi na niej zależało. W ostatnich latach to się zmieniło i już tak o to nie dbam – grałem bardzo mało turniejów. Uważam jednak, że każdy, kto mówi, że bransoletki są nieważne po prostu kłamie.”
Patrząc na to zdjęcie, gdy po przegranym ostatnim rozdaniu heads upa Scott patrzy tęsknie jeszcze raz na bransoletkę leżącą na stole, wiem na pewno, że w jego wypowiedzi nie było pół słowa nieprawdy…