Przy szklaneczce JD odc. 2 – Przypadkowy żywot

14

Wiele osób mi mówiło, że moje życie to gotowy scenariusz filmowy albo świetny materiał na książkę. Może i tak, ale akurat wcale nie mam zamiaru swojego życia opisywać w takiej formie, bo kto by to chciał czytać? Można jednak pewne fakty powspominać, bo mimo wszystko wydaje mi się, że w swoim życiu przeżyłem i osiągnąłem już dość dużo. I to pomimo tego, że życie mnie nigdy specjalnie nie rozpieszczało i co jakiś czas skutecznie rzucało kłody pod nogi. Dzisiaj mała retrospekcja pod hasłem „Kim, do cholery, jest ten Jack Daniels?”.

Pierwsze moje wspomnienia sięgają lat wczesnego dzieciństwa i przedszkola, do którego uczęszczałem. Byłem o głowę wyższy niż moi rówieśnicy i rozstawiałem wszystkich po kątach. Miałem tam też trzy pierwsze „narzeczone” – Grażynka była blondynką, Dorotka brunetką, ale najbardziej kochałem się w Magdzie szatynce i z nią spędzałem najwięcej czasu. Zawsze, gdy były na obiad leniwe głośno protestowałem, że porcje są zbyt małe, a gdy podawano znienawidzony przeze mnie szpinak twierdziłem, że to zamach na moją wolność osobistą i nie zrobiłem nic złego, żebym musiał to ohydztwo jeść. I nie jadłem!

W szkole podstawowej byłem jednym z najlepszych uczniów w klasie, choć nigdy w życiu nie zaglądałem do książek. Do dobrych ocen wystarczało mi to, co usłyszałem na lekcjach. O miano najlepszego ucznia w klasie rywalizowałem z typowym kujonem, który całe dzieciństwo spędzał z nosem przed podręcznikami. Gdy on zakuwał do kolejnych klasówek, ja latałem za piłką i podrywałem kolejne najładniejsze dziewczyny z klasy. Jego trafiał szlag, że taki miglanc jak ja może mieć lepsze oceny od niego, mnie wkurzał w ogóle fakt, że muszę z nim rywalizować, bo chciałem być zawsze we wszystkim najlepszy. Ostatecznie szliśmy łeb w łeb z ocenami. Ja jednak od zawsze miałem gębę wyszczekaną i szeroko otwartą, więc podpadałem po kolei, komu tylko mogłem. Wychowawczyni, nauczycielom, dyrekcji… Nigdy nie bałem się wyrażać własnych opinii, więc każdy usłyszał wprost, co o nim myślałem. W związku z tym świadectwo z czerwonym paskiem miałem jedynie raz, w drugiej klasie, bo zawsze miałem zachowanie w granicach poprawnego. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że zostało mi to do dzisiaj i nic się w tym temacie nie zmieniło. Wtedy dyrektor usłyszał, że jest komuchem na usługach „czerwonych” i sadystą bijącym niewinne dzieci (jedno i drugie było prawdą), a wychowawczyni dowiedziała się niejednokrotnie, co o niej myśli nasza klasa, w imieniu której występowałem publicznie, bo oczywiście reszta bała się odezwać i potem obrywałem tylko ja. W ósmej klasie zostałem przewodniczącym szkoły, bo wybrali mnie uczniowie wszystkich ósmych klas, ale na stanowisku spędziłem niewiele ponad miesiąc, bo dyrekcja pozbawiła mnie tego zaszczytu, gdy powiedziałem, że nie chcemy śpiewać na apelu szkolnym „Międzynarodówki” i jakiejś piosenki o Leninie. Wywrotowiec musiał zostać usunięty… Co ciekawe, należałem wówczas również do harcerstwa, które dla wielu było pierwszym krokiem do zrobienia młodzieży wody z mózgu, ale dla mnie było niesamowitą przygodą, którą wspominam do dzisiaj z rozrzewnieniem. Piękne czasy!

Byłem też szkolną „gwiazdą” drużyny siatkarskiej, która w naszej dzielnicy młóciła konkurencję jak chciała. I choć kochałem wówczas siatkówkę całym swoim sercem i na treningach, meczach i obozach spędziłem wiele lat życia, to uważam, że byłem jednak za leniwy na to, żeby osiągnąć większe sukcesy. Gdy zrozumiałem, że trzeba dawać z siebie więcej i wylewać dwa razy więcej potu na treningach, to posłuszeństwa odmówiły mi moje kolana, lekarz sportowy stwierdził krótko „sport albo zdrowie” i wyboru mi wielkiego nie zostawił. Ale kilka obozów sportowych przeżyłem, a działy się na nich cuda, o których można opowiadać całymi dniami. Jak choćby o dniu, w którym podczas zimowiska w kilku chłopa wstawiliśmy trabanta naszego trenera pomiędzy dwie latarnie, gdzie się idealnie zmieścił. Do dziś bolą mnie nogi na samo wspomnienie karnych rundek w ciężkim mrozie, które musieliśmy biegać za ten numer. Dzięki siatkówce zacząłem też „zwiedzać świat”, czyli po raz pierwszy w życiu wyjechałem za granicę, na dodatek kilka razy, a o tym mógł wtedy normalny człowiek tylko pomarzyć. I choć było to tylko dawne NRD, to dla nas był to wówczas Zachód pełną gębą. Pamiętam doskonale, jak z jednego z takich wyjazdów wracałem z moim przyjacielem „Bykiem” w środku nocy z Dworca Wschodniego na nasz Targówek przez najgorszą dzielnicę Warszawy – Szmulki. Każdy z nas miał na sobie wielki plecak obładowany towarami, których w Polsce nie można było kupić nigdzie – mieliśmy pomarańcze, czekolady, nowe buty sportowe, jednym słowem chodzący Pewex. A my mieliśmy po 13-14 lat i w środku grudniowej nowy wracaliśmy z tym do domu przez dzielnicę zamieszkałą przez złodziei, włamywaczy i innych bandziorów. Niezapomniane wrażenia!

Szkoła średnia była dla mnie początkowo dramatem. Poszedłem do jakiegoś idiotycznego technikum, które znienawidziłem już po pierwszym miesiącu. Pierwszy rok cudem przebrnąłem, w drugim nie było na to szans, bo miałem dwóje od góry do dołu, a liczba godzin nieobecnych nieusprawiedliwionych oscylowała gdzieś w granicach rekordu szkoły. Było to dla mnie nowe doświadczenie, bo w podstawówce nigdy nie miałem złych ocen i nigdy nie chodziłem na wagary. Jedyny pozytyw z tej szkoły to przecudowny profesor Piątkowski, który uczył mnie języka polskiego i był dla mnie dużym natchnieniem na dalsze lata. Gdy nie zdałem po raz pierwszy przeniosłem się do drugiego technikum, które było przez płot z tym pierwszym. Może bym nawet wziął się jakoś bardziej za naukę, gdyby nie pewien ciekawy fakt z zakończenia poprzedniej szkoły. Miałem w niej nauczyciela od przysposobienia obronnego, którego nienawidziła cała szkoła. Stary, wredny kutas ze sztywną nogą, jedna z największych mend, jakie spotkałem w swoim życiu. Gdy już wiedziałem, że i tak nie zdam, to podczas jednego z nielicznych dni mojej obecności w szkole gość dowiedział się ode mnie, jakim jest skurwysynem i jak go cała szkoła nienawidzi. Na dodatek stało się to na szkolnym korytarzu w obecności sporej grupy uczniów. Tak się złożyło, że pierwszą lekcją w moim nowym technikum było właśnie przysposobienie obronne. Siedziałem sobie w pierwszej ławce, gdy do klasy wszedł… tenże nauczyciel z mojej poprzedniej szkoły. Zobaczył mnie w ławce i ze złośliwym uśmieszkiem na gębie powiedział tylko „Witam panie Gładysz, do zobaczenia za rok ponownie w drugiej klasie”. Okazało się, że od nowego roku szkolnego zaczął uczyć również w tym technikum. Bad beat! Na dodatek szybko okazało się, że mój profesor od polskiego, gość o wdzięcznej ksywie „Kaktus”, jest totalnym nieporozumieniem i z języka polskiego (dzięki wykładom profesora Piątkowskiego) to ja wiem więcej od niego. Oczywiście na początku zbierałem same piątki, bo powtarzałem materiał i wszystko umiałem, ale gdy zacząłem go poprawiać na lekcjach i udowadniać mu, jakie kosmiczne błędy popełnia (oczywiście na forum klasowym, na dokładkę za każdym razem drwiąc sobie z niego prosto w oczy w geście triumfu) to od tamtej pory dostawałem już jedynie dwóje. Czarę goryczy przepełnił fakt, że był obleśnym pedałem (nie gejem, właśnie pedałem!), a tego moje poczucie estetyki nie znosiło i mogło mi się coś wymknąć na ten temat podczas jednej z lekcji. Może nawet kilka razy. Miałem przechlapane na dwóch frontach, zdać nie było szansy. Na koniec roku miałem dwóję z P.O., z polskiego i oczywiście z warsztatów szkolnych, na których byłem przez cały rok może raz, max dwa. Potem mi się znudziło i jakoś trafić tam nie mogłem, bo praca na tokarce czy frezarce nie była robotą moich marzeń.

Po moim pierwszym wielkim nastoletnim zawodzie miłosnym właśnie kończyły goić się rany, gdy poznałem moją obecną żonę. Jak wszystko w moim życiu i ten fakt nie mógł wyglądać jakoś normalnie, tylko wszystko było dziełem przypadku. Szedłem sobie przez moje osiedle z moim dobrym przyjacielem „Białym”, gdy nagle ktoś zaczął go wołać, drąc się wniebogłosy. Była to jego koleżanka Wiola, która zaprosiła go na swoje imieniny, które robiła z koleżanką u niej w domu. „Biały” lojalnie stwierdził, że on się beze mnie nigdzie nie rusza, więc zostałem zaproszony również ja. A że pozwolono nam przyjść z osobami towarzyszącymi, to wzięliśmy kolejnych dwóch naszych kolegów, kupiliśmy po pół litra, po różyczce dla każdej z solenizantek i wbiliśmy na balet. Przed furtką powitała nas Wiola ze swą koleżanką. Koleżanka miała na imię Gosia, w oczach migało jej to „coś”, a ja zamiast o 22 wieczorem (jak początkowo planowałem) wróciłem do domu o 5 czy 6 rano. Za każdym razem, gdy miałem już wychodzić Gosia robiła wszystko, żebym spóźnił się na kolejny nocny autobus i zostawałem kolejne 40 minut, do domu wróciłem już poranną komunikacją. A najlepsze w tym wszystkim było to, że drugi raz pojechałem tam dopiero po dwóch miesiącach. Na szczęście Gosia jeszcze chciała ze mną gadać i jakoś się wszystko dalej potoczyło…

To właśnie dzięki mojej obecnej żonie poszedłem w końcu do liceum, zamiast do technikum. I nagle okazało się, że oceny wróciły mi do poziomu tych z podstawówki, szybko stałem się ulubieńcem nauczycieli, a do nauki znowu nie musiałem się przykładać w ogóle, bo po prostu edukacja (czyli siedzenie w szkole) znowu sprawiała mi przyjemność. A że była to już szkoła, w której zajęcia odbywały się popołudniami i uczęszczali do niej głównie ludzie pracujący, to i ja poszedłem do swojej pierwszej w życiu pracy. Zatrudnił mnie państwowy moloch pod nazwą RSW Prasa Książka „Ruch”. Dostałem stanowisko starszego ekspedytora, czyli w przełożeniu na język polski pchałem wózki z gazetami i roznosiłem paczki z prasą, które docierały do nas z drukarni. Robota była fajna, bo miałem dostęp do wszystkich prasowych tytułów i można było na przykład czytać na bieżąco wszystkie ukazujące się wówczas komiksy i całą prasę sportową. Pracą nacieszyłem się jednak jedynie trzy miesiące, od początku października do końca grudnia. W wyniku przekształceń na początku lat dziewięćdziesiątych załapałem się na okres pierwszych zwolnień grupowych, a jako pracownik nowy i świeży poleciałem jako pierwszy.

Niecały rok później już szykowałem się do ślubu. Los bardzo chciał, żebyśmy z Gosią szybko wkroczyli w dorosłe życie i wcale nam to nie przeszkadzało. Mimo tego, że przeszkadzało to moim przyszłym teściom, a i moi rodzice jakoś nie zwariowali od razu ze szczęścia, wzięliśmy ślub w osiemnaste urodziny mojej żony i do dziś jej mówię, że lepszego prezentu na osiemnastkę sobie nie mogła wymarzyć. Dwa dni przed moimi dwudziestymi urodzinami ja dostałem z kolei od żony w prezencie syna.

Mknęliśmy w trójkę Polonezem Truckiem do szpitala – mój spanikowany teść za kierownicą, Gosia jako pasażer i ja, zamknięty w ciemnej pace i obijający się od jednej ściany do drugiej. Jechaliśmy rodzić mi syna! To nie były takie czasy, jak dzisiaj. Żadnych wspólnych porodów, żadnych komórek czy internetów, nic. Przyszli tatusiowie ledwo mogli przekroczyć próg szpitala i już ich wyganiano. Po „oddaniu” żony na oddział położniczy skończyły się jakiekolwiek informacje o tym, co się z nią dzieje. Została jedna jedyna forma kontaktu – numer telefonu do szpitala. Telefon i tak odbierano co dziesiąty raz, więc dowiedzieć się czegokolwiek graniczyło z cudem. Poza tym później okazało się, że akurat tego dnia na tym samym oddziale, w tym samym szpitalu, w tym samym czasie rodziły dwie panie M. Gładysz (druga ponoć Maria), więc raz informowano mnie o postępach w porodzie mojej żony, a raz innej babeczki, więc oczywiście dezinformacja była absolutna. Zresztą u mojej niedawno poślubionej małżonki postępów za wiele nie było, bo kazała mi czekać na syna 12 godzin. Ale w końcu pojawił się na świecie! Byczek – 63 cm, 4,65 kg żywej wagi, małe bydlę po tatusiu!

Już pełną gębą tatuś z tej okazji postanowił wyprawić trzyosobowe pępkowe. W menu była wódka w ilościach odpowiadających dokładnie stanowi moich finansów (kupiłem za wszystko co miałem, wyszło kilka ładnych butelek) oraz bochenek czerstwego ciemnego chleba i dwie chińskie zupki w proszku, które znaleźliśmy w domu u mojego przyjaciela, u którego pępkowe się odbywało. Mniej więcej po połowie wypitego alkoholu zgłodnieliśmy, więc obie zupki zalaliśmy wrzątkiem w kryształowym wazonie mamy kolegi. Zagryzając czerstwym chlebem popijaliśmy zupę z wazonu wydłubując drobne kluseczki z dna łyżkami. Nigdy wcześniej i nigdy później chińska zupka nie smakowała mi tak, jak tego dnia. Wódka poszła oczywiście cała…

Mniej więcej o 6 rano trzeba było wrócić jakoś do domu, ale styczniowa zima była ostra, na moją tarchomińską wieś z Zacisza jednak dość daleko, a pionu za mocno nie trzymałem. A więc taksówka! Cóż, kasy już nie miałem, bo przepiliśmy, ale na hasło „Panie kochany, syn mi się właśnie urodził!” jeden jedyny raz w życiu miałem kurs taryfą za zupełne friko.

Rok po ślubie zdałem maturę. Dostałem pierwszą w historii mojej szkoły szóstkę z matury z polskiego. Jako, że od drugiej klasy szkoły podstawowej marzyłem o tym, by zostać dziennikarzem sportowym, to naturalnym krokiem było pójście na studia dziennikarskie. Na jedno miejsce było około dziesięciu kandydatów, ale dostałem się spokojnie z bardzo dobrym wynikiem. W tym samym czasie podjąłem pracę w nowym wówczas w Polsce fast foodzie – Taco Bell. Byłem pierwszym (dosłownie – pierwszym) pracownikiem przyjętym do pracy w legendarnej warszawskiej „Grubej Kaśce”, kiedyś kultowym barze mlecznym, teraz przerobionym na typową amerykańską restaurację. Zawijanie burrito i podawanie taco nie było jednak znowu tym, czego chciałem od życia. Chciałem pisać, najlepiej w „Przeglądzie Sportowym”, więc któregoś dnia wkurwiony kolejnym brakiem awansu w pracy (oczywiście brak awansu spowodowany był zbyt wyszczekaną gębą i brakiem pokory w stosunku do przełożonych) rzuciłem wszystko w cholerę z dnia na dzień, wsiadłem w autobus i pojechałem do redakcji „Przeglądu”. Tam wszedłem do gabinetu redaktora naczelnego i powiedziałem, że nie wyjdę, jeśli nie da mi szansy pokazania tego, co potrafię. O dziwo, nie wezwał ochrony, ale pozwolił mi napisać kilka tekstów na próbę. Spodobały mu się na tyle, że zdecydowana część z nich poszła drukiem, a naczelny polecił mnie swojemu koledze z redakcji sportowej gazety „Polska Zbrojna”, ówczesnego organu prasowego Ministerstwa Obrony, i tam zacząłem pisać regularnie, a moje teksty szły w gazecie codziennie.

Jako młody żonkoś i tatuś musiałem jednak dbać o rodzinę, a z tego pisania na wiele nam nie starczało, bo stawki za wierszówkę były żałosne. Gdy więc pojawił się u mnie dawny kolega z propozycją podjęcia pracy w nowej profesji – windykacji należności – i okazało się, że w pierwsze cztery dni pracy zarobiłem więcej niż przez miesiąc pisania do dwóch gazet, to moje młodzieńcze priorytety poszły do kąta. Ważne było zarabianie pieniędzy na rodzinę i rozwój w nowym zawodzie. A że sama praca sprawiała mi przez wiele lat mnóstwo satysfakcji (o czym pisałem kiedyś w moim blogu dość obszernie, znajdziecie je pod nazwą „Windykacyjne wspominki” na Pokertexas) to w sumie spędziłem na odbieraniu długów prawie trzynaście lat. A pracować trzeba było tym bardziej, że po drodze urodziła mi się córeczka i była nas już do wyżywienia czwórka.

Gdy założyłem po kilku latach własną firmę windykacyjną, to wydawało mi się, że świat stanął przede mną otworem, a ja złapałem Pana Boga za nogi. Biznes windykacyjny prosperował wówczas fenomenalnie, ilość dłużników rosła w Polsce w tempie błyskawicznym, a rozdawane na prawo i lewo przez banki kredyty na samochody dawały mi pewność, że pracy nie zabraknie jeszcze długo. Tym bardziej, że profesjonalnych firm, jak moja było wtedy naprawdę niewiele. Pracowaliśmy dla większości polskich banków, zlecenia leciały z każdej strony i ledwo wyrabialiśmy się z robotą. W pewnym momencie naprawdę miałem wręcz za dużo kasy, jak na swój młody wiek i zaczęło mi odbijać. Niestety, popełniłem jeden błąd – wziąłem sobie wspólnika. Tego kolegę, który wciągnął mnie kilka lat wcześniej do zawodu. Znaliśmy się od dziecka, przyjaźniły się nasze matki, znał fach doskonale, a ja mu zaufałem. Po jakimś czasie odpłacił się tym, że zaczął mnie przekręcać na kasie, a na koniec chciał przejąć założoną przeze mnie firmę za moimi plecami. Skończyło się tym, że firma upadła, ja zostałem z potężnymi długami, przed sobą miałem wizję procesów z kilkoma bankami, a on ustawił się tak, że wszystko spadło na mnie. Piękna bańka pękła, została szara rzeczywistość – koszmarne długi i wyrok karny w zawieszeniu za całkowitą niewinność, oparty na nieprawdziwych zeznaniach. Kolejna cenna lekcja od życia. Zniosłem i to, przetrwałem.

W tym czasie zacząłem grać w bowling. Początkowo miała to być forma spędzania wolnego czasu i rozrywki, ale gdy wciągnąłem się w to na dobre i padła pierwsza propozycja, czy nie chciałbym zagrać w amatorskiej lidze, to momentalnie stał się to dla mnie bardzo ważny element mojego życia. Najpierw wygrane w ligach amatorskich, potem mój pierwszy klub, pierwsze kule, pierwsze treningi pod okiem doświadczonych trenerów. Potem zawody, turnieje, wyjazdy i sukcesy. Naprawdę dużo sukcesów, z czego do dziś jestem bardzo dumny. A potem reprezentacja Polski, wyjazdy na mistrzostwa świata i Europy, turnieje zagraniczne. Dzięki grze w bowling zacząłem na poważnie zwiedzać świat, zjeździłem całą Europę wzdłuż i wszerz, a nawet dwukrotnie wylądowałem w dalekiej Azji. Absolutnie przygoda mojego życia, której najciekawsze fragmenty również kiedyś już opisywałem na blogu.

Wraz z dużą ilością wolnego czasu na wyjazdach bowlingowych, powoli na kręgielniach pojawiał się poker. Z początku niepozornie, potem coraz częściej i bardziej zdecydowanie. W końcu dla dużej grupy bowlingowców poker stał się ważniejszy niż same kręgle. Dla mnie również, do tego stopnia, że któregoś dnia rzuciłem robotę, po przeliczeniu sobie, że w jedną noc na cashu w kasynie jestem w stanie zarobić więcej niż przez miesiąc pracy w firmie windykacyjnej (a nie zarabiałem wcale źle). Tak zaczął się kolejny, tym razem pokerowy etap w moim życiu. Całkiem niespodziewanie zakończyło się niestety dla mnie granie w bowling, bo mój kręgosłup jakby tylko czekał na to, żebym znalazł sobie nowe zajęcie, bo nagle odmówił całkowicie posłuszeństwa i bałem się nawet, czy nie skończę na stole operacyjnym. Ostatecznie udało się dojść do pełnej sprawności, ale o dalszym uprawianiu tego sportu mogłem zapomnieć. Drugi raz w moim życiu sport przegrał ze zdrowiem.

O samym pokerze i tych kilku latach spędzonych przy stołach pisał nie będę, bo każdy, kto czytał mojego bloga w miarę regularnie wie, co się działo. Grałem, pisałem, komentowałem, organizowałem turnieje, jednym słowem – było mnie wszędzie pełno. Kilka świetnie spędzonych lat. Ale tak jak w przypadku siatkówki czy bowlingu, również z pokerem skończyłem gwałtownym, zdecydowanym ruchem. Tym razem nie przez zdrowie, ale też wszystko skończyło się nagle. Przyszedł przesyt, kryzys, jakieś załamanie mentalne, wstręt do gry i chyba przede wszystkim do pokerowego środowiska. To chyba prawda, że człowiek się zmienia co około siedem lat, bo mniej więcej tyle grałem w kręgle, a potem w pokera. W każdym razie poker dał mi znowu szansę na zwiedzanie świata, poznawanie ludzi i świetną rozrywkę połączoną na dodatek z ciekawą formą zarabiania kasy.

Zacząłem wydawać książki. Całe życie czytałem mnóstwo książek, co wpoiła mi moja mama, z wykształcenia i zawodu bibliotekoznawca. Otworzyłem się na nowe wyzwanie, które przede mną stanęło i oddałem mu się w pełni. Zapomniałem o pokerze, zacząłem prowadzić zupełnie inny tryb życia, dwa lata nie miałem w ręku kart. I znowu przypadek sprawił, że wszystko poszło nie tak, jak miało pójść. Tym razem wydawnictwo padło ofiarą rynku, który jest chory i nienormalny od lat, ale my przekonaliśmy się o tym dopiero na własnej skórze. Zanim na dobre się rozwinęliśmy, to już musieliśmy się zwijać, a zarobionej kasy nie zobaczyliśmy do dziś. Kolejna lekcja od życia.

Dziś mam ponad cztery dychy na karku i zamiast się zastanawiać nad nadchodzącą szybkimi krokami starością, funduszem „Spokojna Jesień” czy przyszłą emeryturą, to tak naprawdę ciągle mi mało wrażeń. Wróciłem znowu do pokera, ale już nie miałem w planach zostać wielką pokerową gwiazdą, tylko dobrym pokerowym dziennikarzem, co w jakimś stopniu realizuję przez ostatnie kilka lat. Powrót do korzeni i czasów w „Przeglądzie Sportowym”. Objęcie redakcji Pokertexas kilka dni temu (nie ukrywam – ponownie dość przypadkowe i na pewno niespodziewane), to kolejny krok do spełnienia dziennikarskich marzeń. Widzę wciąż przed sobą mnóstwo ciekawych perspektyw, wiele fajnych opcji i pomysłów do zrealizowania, a tytuł „redaktor naczelny” brzmi cholernie dumnie i łaskocze czule moje ego. Palce same rwą się do pisania, mózg wymyśla wciąż nowe tematy. Człowiek może już nie jest najmłodszy, ale życzę każdemu takiego samopoczucia i tyle energii w moim wieku. I takiego pozytywnego myślenia oraz nastawienia do świata po tylu życiowych bad beatach. I takiej ilości pomysłów rodzących się w głowie każdego dnia. Przynajmniej część z nich będę chciał zrealizować, a Wy będziecie – mam nadzieję – tego świadkami. I żeby tylko kolejny przypadek nic w tych moich planach i założeniach nie spieprzył.

Poprzedni artykułMain Event WCOOP – milion dolarów dla AlwaysiNduCe!!!
Następny artykułZnamy ramówkę kanału Poker Central

14 KOMENTARZE

  1. Jack, cieszę się że wróciłeś do pisania. Uwielbiam Twój styl pisania, masz tak lekkie pióro, że wielu autorów lektur szkolnych mogłoby brać z Ciebie przykład. Ileż to razy człowiek czytał lekturę i nagle zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę to nie wie o co tam chodzi… powrót, kilka kartek do tyłu i od nowa. Gdybyś Ty pisał lektury szkolne, wchodziłyby do głowy „jak po maśle”. 😉

    P.S. I jeszcze w jednej rzeczy byłeś/jesteś bardzo dobry… pamiętny WO w Zakopanem, gra układała mi się bardzo dobrze, mało błędów, spory stack… i nagle dosiada się Pan JD, z którym dzień wcześniej stukałem się szklaneczkami… i jego przywitanie, gdy zastanawiałem się nad zagraniem: „Shaolin, co Ty krowy pasiesz?” 😉 – i cały misterny plan gry w tym turnieju poszedł się j….ć, odpadłem kilka rozdań później wytrącony z równowagi 🙂

    Pozdrawiam i czekam na jeszcze!

    • Tekst brzmi dokładnie „Kto tu krowę kupuje?”, a nie „pasie”, ale sens podobny 🙂

      Dzięki za miłe słowa, będę się starał pisać dość często 🙂

  2. Jak miałem 12 lat czytałem książkę autobiograficzną niejakiego Stanisława Grzesiuka „Boso ale w ostrogach”.

    Myślałem sobie wtedy: Ale gość. Co za kozak. Bohater, zawsze w obronie słabszych, nie bał się nikogo i niczego, inteligentny, wysportowany, kobiety za nim szalały, nieomylny, nieustraszony. Wszystkie niepowodzenia co go w życiu spotkały – to zawsze wina złych i podłych ludzi, nigdy jego.

    Jak miałem lat dwadzieścia kilka, powtórnie sięgnąłem po tę książkę, przeczytałem jeden rozdział i pomyślałem:

    „Boże, jak ja mogłem „kupować” takie bzdury zwykłego, nadętego mitomana i bufona?

    Ciekawe jaka jest przeciętna wieku czytelników PokerTexas – chyba w mniemaniu JD coś koło 12 lat.

    • Porównanie mnie do Grzesiuka – bardzo dziękuję, uwielbiam jego książki 🙂 Zapewne chciałeś mnie skrytykować, a wyszedł Ci z tego komplement 🙂

    • Przeczytałem wszystkie książki Grzesiuka i je polecam, ponieważ facet miał duży dar, jeżeli chodzi o lekkość pióra. Podobnie uważam na Twój temat. Nie chodzi o formę (nie mam zastrzeżeń ani do twórczości Grzesiuka ani Twojej) tylko o treść. Po prostu zwróciłem uwagę, że odrobinę przesadziłeś z tą gloryfikacją własnej postaci, tak jakby to był portal dla nastoletnich fanów Chucka Norrisa.

      Ale może się mylę, może czytelnicy PokerTexas kupują takie historie.

      Czy wyszedł mi komplement? Co do talentu literackie – można to tak zinterpretować.

      W każdym razie powodzenia w reanimacji Portalu.

    • Akurat żadnej autogloryfikacji tu nie ma, jeśli tak wyszło, to przypadkowo. Po prostu tak przebiegało moje życie i tyle, nie zmienię sobie życiorysu. A że kilka sukcesów w życiu było, to może brzmi to jak pamiętnik narcyza 🙂 Zresztą taki zarzut stawia mi się przez ostatnie 8 lat blogowania, ale ja się nie wstydzę chwalić swoimi osiągnięciami, co inni mogą odbierać jako przerośnięte ego.

  3. J.D. jak jesteś taki szczery to poruszaj też tematy które są niewygodne dla PS. Widać , że wolicie te sprawy zamiatać pod dywan i udajecie , że nic się nie dzieje. A co do multikont to nie rozśmieszaj mnie twierdząc , że takie rzeczy nie mają miejsca . Dobrze wiesz , że posiadanie kilku kont na PS nie stanowi żadnego problemu , więc po co ta hipokryzja. Od wczoraj usuneliście już dwa razy link do artykułu na temat włamań na konta graczy , więc to ja mam racje skoro to robicie.

    • Lucky, widzę, że z myśleniem nie jest Ci po drodze, więc przeczytaj najpierw komentarz, jaki dostałeś wczoraj po kolejnym wrzuceniu tego linka. I zastanów się nad tym co robisz…

      I o jakiej Ty mi tu racji piszesz? Co mają włamania na konta PS do multikont? Zresztą co mnie to obchodzi? Jak ktoś to robi, to sam się wystawia na strzał i stratę swojej wygranej kasy. Co ma do tego jakaś hipokryzja, o której piszesz?

  4. jeszcze nie przeczytałem ale urodą to Ty nigdy nie grzeszyłeś 🙂 to zdjęcie z dzieckiem już kiedyś wrzucałeś 🙂

    bez spiny, facet ma być ładniejszy od diabła, a z tym chyba dajesz radę heheheh chociaż diabła w życiu nie spotkałem to nie wiem.

    pozdrawiam, przeczytam wieczorem, na pewno będzie ciekawe.

    • Tabuny kobiet by się z Tobą nie zgodziły 🙂 🙂 🙂 Ale to na szczęście im się trzeba podobać, a nie innym facetom 🙂

    • dobra odpowiedź Sir 🙂 tekstu nie oceniam bo musiałbym Cię ciągle chwalić i jeszcze osiądziesz na laurach… tak, szeptem, w tajemnicy powiem: w pisaniu nie masz sobie równych.

  5. aż strach pomyśleć, co jeszcze przed Tobą 😉 fajnie napisane, a jakbyś rozwinął każdy z wątków, to możesz wydać nawet kilka tomów 🙂 no i na koniec przyjęto Cię do grona naczelnych, co udało się niewielu 🙂

    do zobaczenia przy charytatywnym stole w poniedziałek!

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.