Jurassic Poker odc. 9 – Pocztówka z Macau

3

Kto z Was nie marzył kiedyś o wyprawie na drugi koniec świata, do mitycznego, legendarnego wręcz Macau, aby zobaczyć na własne oczy cuda dziejące się tam przy pokerowych stołach? Mi dane było kilka lat temu odbyć taką podróż, a swoje wrażenia opiszę Wam w kolejnym tekście z cyklu „Jurassic Poker”. Zapraszam gorąco!

Do Macau udałem się dość przypadkowo. W 2011 roku podczas mojego pobytu w Lloret de Mar na turnieju z cyklu Chilipoker Deepstack Open, któregoś dnia zacząłem rozmawiać na Gadu Gadu z Żelikiem, który – jak się okazało – właśnie tam przebywał. Namawiał mnie gorąco na odwiedziny, a jako że ja nie odrzucam raczej takich zaproszeń, to niewiele myśląc dobrałem sobie dogodny termin i postanowiłem – lecę! Kilka dni później odezwał się do mnie Krawiec, którego Żelik również namówił na wizytę, miałem więc już kompana do podróży. Wiadomo, że we dwóch zawsze raźniej się leci przez pół świata, więc bardzo mi taka opcja pasowała.

Pomny swych doświadczeń z moich wcześniejszych podróży do Malezji i Korei Południowej pewnie nie zdecydowałbym się na taką podróż, bo jeśli coś z tych moich dalekich wypadów do Azji pamiętam, to na pewno horrendalne ceny biletów lotniczych. W 2003 roku za bilet do Kuala Lumpur płaciłem około 7.500 zł, a w 2007 do Seulu 6.500 zł. Takie ceny raczej nie zachęcają do podróży do Azji. Okazało się jednak, że podróżowanie do krajów azjatyckich nie było już tak wielkim obciążeniem dla portfela. Dobrze szukając można było znaleźć naprawdę tanie połączenia lotnicze z większością azjatyckich metropolii. I tak np. nasz lot do Hongkongu kosztował niewiele ponad 2.500 zł, a można było znaleźć jeszcze tańsze bilety, ale dość szybki termin lotu spowodował taką, a nie inną cenę. i tak byłem zadowolony, że nie muszę wydawać majątku.

Wybraliśmy ofertę rosyjskiego Aeroflotu, czyli lot przez Moskwę. Było to o tyle dobre połączenie, że w przypadku lotu przez Amsterdam czy też Frankfurt najpierw leci się około dwóch godzin w kierunku zachodnim, żeby potem odbyć główny lot na wschód. W ten sposób w samolocie siedzi się jakieś 4-5 godziny dłużej. Dwie godzinki lotu do Moskwy minęły szybciutko, gorzej jednak, że na nasz samolot do Hongkongu trzeba było czekać jeszcze ponad 5 godzin. Na szczęście lotnisko w stolicy Rosji posiadało darmowy internet i można było odpalić jakąś sesję w jednym z nielicznych lotniskowych barów. Czas oczekiwania minął nam więc dość bezboleśnie. Potem już tylko do samolotu i nocny lot Airbusem trwający niecałe 9,5 godziny.

Nie jestem generalnie fanem latania samolotami na dłuższych odcinkach, bo mój wzrost powoduje, że zazwyczaj mam straszne problemy – nie mieszczę się w wąskich siedzeniach, zawsze mi się coś wżyna w kolana, jak wystawię nogi, to co chwila mnie ktoś trąca lub popycha, nogi mi szybko puchną… Ogólnie masakra! Również pasza, którą ktoś szumnie nazywa jedzeniem w samolotach, zazwyczaj kompletnie nie nadaje się do konsumpcji, więc krótko mówiąc długie latanie mi nie służy. Ale czasem niestety trzeba przeżyć i taką katorgę, jeśli chce się w swoim życiu zwiedzić coś więcej niż Koluszki i Radom…

Na szczęście lot minął nam bez większych komplikacji, ruski samolot nie runął w dół, od samolotowego jedzenia nie dostałem rozwolnienia i nikt mi nie złamał nogi wózkiem z napojami. Podekscytowany podróżą prawie nie zmrużyłem niestety oka i po wylądowaniu czułem się lekko oszołomiony i ogłupiony. A przed nami był jeszcze przecież kolejny etap naszej podróży – prom do Macau. Trzeba jednak przyznać, że skośnoocy biją nas swoim rozwojem cywilizacyjnym na głowę i organizacja podróży stoi na nieprawdopodobnie wysokim poziomie. Po wyjściu z samolotu udaliśmy się z Krawcem do stanowisk firm oferujących przewozy promem. Wykupiliśmy sobie bilety w pierwszej klasie (polecam każdemu, kto będzie chciał kiedyś płynąć tym promem – nie brać klasy ekonomicznej!) i nie musieliśmy nawet martwić się o nasze bagaże, bo o wszystko zadbała już firma, w której kupiliśmy bilety na prom. Nasze walizki odebraliśmy dopiero po przypłynięciu do Macau, więc odpadł nam problem dźwigania ich i noszenia po lotnisku. A propos lotniska w Hongkongu – byłem już na wielu lotniskach na całym świecie i niejedno widziałem, ale muszę przyznać, że to w Hongkongu robi naprawdę niesamowite wrażenie! Olbrzymie, nowoczesne, świetnie zorganizowane, obsługujące miliony pasażerów rocznie. Naprawdę ekstra!

Podróż promem zajęła nam około 40 minut. Supernowoczesna szybka łódź mknęła przez morskie fale z niesamowitą prędkością, ale – co mnie zaskoczyło na maxa! – w totalnej ciszy i bez najmniejszego bujania, dość typowego dla morskich podróży. Dostaliśmy pyszne śniadanko, napoje, w międzyczasie siedząc w wielkich, wygodnych fotelach obejrzeliśmy reklamy wszystkich atrakcji Macau na monitorach i już można było wychodzić w porcie na brzeg.

Macau, dawna kolonia portugalska, położone jest na kilku wyspach. Jest to obecnie specjalny region administracyjno-ekonomiczny, podlegający co prawda Chinom, ale posiadający swe własne władze, administrację i walutę. Co ciekawe, Hongkong jako dawna kolonia brytyjska również ma swoją własną walutę i obie te waluty funkcjonują jednocześnie w obu miastach w przeliczeniu 1:1. Oczywiście już w porcie daliśmy się z Krawcem zrobić trochę jak dzieci i przyjęliśmy ofertę jednego z poszukujących klientów „taksówkarza”, któremu za kurs do domu do Żelika zapłaciliśmy – jak się potem okazało – jakieś cztery razy tyle, co powinniśmy. Ale cóż, frycowe trzeba było zapłacić, więcej tego błędu nie popełniliśmy. Najważniejsze, że po niecałej dobie w podróży wreszcie zameldowaliśmy się u drzwi naszego gospodarza.

Jak Żelik wpadł na pomysł przeprowadzki na jakiś czas do Macau – nie wiem. Wiem za to, że jak on się za to wziął, to zrobił to z przytupem! Razem ze Slavoyem, który wraz z nim wybrał się w tę podróż, wynaleźli naprawdę świetny apartament na wyspie Taipa i zapewnili sobie godne warunki pobytu na miejscu. Slavoy miał już zresztą dość bogate doświadczenia z podróży do Chin, co potem w wielu sytuacjach okazało się dość pomocne (nawet powoli się z tubylcami dogadywał). Na pewno trzeba chłopakom przyznać, że stosując się do zasady „jak pić to szampana, jak jeść to kawior, a jak pukać to księżniczki” postanowili, że jak mieszkać w Macau to po królewsku! Apartament przez nich wynajęty robił piorunujące wrażenie, bo nie dość, że znajdował się w jednym z najlepszych budynków tego typu w mieście, to nie można się doszukać w nim żadnych mankamentów. Do dyspozycji mieszkańców jest dosłownie wszystko, o czym można sobie zamarzyć – od basenu, przez saunę, prywatne kino, lounge room (czyli inaczej mówiąc – taki wielki apartament ze wszystkimi możliwymi atrakcjami pod organizację imprez i baletów), taras do grillowania, pokój bilardowy po symulator golfa! Do tego pomocna i wszechobecna obsługa budynku, która nie pozwala sobie nawet samemu otworzyć drzwi czy wezwać windy. Jednym słowem – luksusy jak w „Dynastii” u Carringtonów!

Po wstępnej aklimatyzacji można było przejść do poznawania atrakcji miasta. Jako, że Macau już dawno biło już na głowę Las Vegas (dochody amerykańskiej stolicy hazardu za 2010 rok były pięć razy niższe niż dochody Macau!) można było się spodziewać, że będzie co oglądać. I nie pomyliłem się! To co zobaczyłem na miejscu można określić krótko – raj dla pokerzystów! Kilkanaście kasyn, każde otwarte 24 godziny na dobę i 7 dni w tygodniu, w każdym stoły pokerowe, mnóstwo graczy (z czego zdecydowana większość prezentuje poziom – mówiąc delikatnie – średni lub wręcz słaby) i do tego jeszcze wszyscy ci gracze mają kupę kasy! Żyć, nie umierać!

Lecąc do Macau byłem jednak przygotowany na trochę inną grę, bo spodziewałem się, że będę grał raczej turnieje, a nie cash games. Okazało się jednak, że turki są w zasadzie tylko w kasynie Gran Lisboa, a reszta kasyn oferuje jedynie cashe, a że samemu mi się nie chciało jeździć, to i ja wziąłem się za grę na stolikach. Fanem cashówek nie jestem i nigdy nie byłem, o wiele lepiej czułem się wówczas w grze turniejowej, na stolikach nie grałem już wtedy dawno (1,5 roku wcześniej skasowano nam w Polsce taką możliwość), więc było to dla mnie również jakby nowe doświadczenie. Dodam – bardzo ciekawe doświadczenie.

Oglądając grę miejscowych graczy czasami nie mogłem kompletnie skumać, o co im chodziło w poszczególnych zagraniach lub dlaczego na przykład na flopie K72 sprawdzają all iny z A9 na ręku, ale tak mniej więcej wyglądała tam momentami gra. Czułem się niekiedy, jakbym grał w inną grę, której zasad nie znam i nie rozumiem. Trzeba było się dość szybko przestawić na kompletnie inny sposób myślenia i grania, pamiętając na dodatek o tym, żeby bacznie obserwować swoich przeciwników i wyłapywać stolikowych idiotów, których nie brakowało.

Organizacja gry w najpopularniejszym kasynie Wynn stoi na naprawdę przyzwoitym poziomie. Obsługa prowadzi waiting listy, wolne miejsca przy stołach są natychmiast zajmowane przez kolejnych graczy, krupierzy prowadzą grę doskonale, a maszynki do tasowania kart w stołach pozwalają na rozegranie dużej ilości rozdań na godzinę. Gra trwa więc non stop. Najniższe obowiązujące stawki to 10/25 HKD (dolary hongkońskie – uwielbiam to słowo!!), potem są 25/50, 50/100 i wyżej. Najwyższe, jakie widziałem to 2.000/5.000 HKD, ale grał je m.in. Tom Dwan, czyli grali dość grubo (jeśli kogoś interesuje przelicznik to 1.000$ = ok. 7.500 HKD). Rake pobierany jest od każdego rozdania i nie jest jakiś bandycki (ale nie pamiętam ile wynosi dokładnie, więc strzelał nie będę). Ciekawostką jest fakt, że nikt nie płaci krupierom żadnych napiwków, bo te nie idą do ich kieszeni, tylko dla kasyna. Rzecz jasna, zanim się o tym dowiedziałem, to zdążyłem już rozdać kilkaset HKD w ramach podziękowań za udane rozdania, a żółtki patrzyli w tym czasie na mnie jak na kretyna. Krupierzy zresztą też…

Przy stołach można było spotkać już wielu regów, zarówno miejscowych, jak i przyjezdnych. O ile gracze miejscowi prezentują poziom dość zróżnicowany, od solidnych TAGów przez calling station po neverfoldów, to raczej gracze „napływowi” (głównie z Europy) to już raczej w 100% dobrzy pokerzyści prezentujący solidną grę. Trafiają się jednak również ulubieni przeciwnicy na stole – turyści! To właśnie dla nich większość graczy siedzi tam całymi godzinami, bo może ich wizyty przy stołach nie należą do najdłuższych, za to na pewno są dość intensywne i pełen wrażeń. Nie ma piękniejszego widoku dla oczu niż zakręcony jak słoik na zimę turysta, któremu wszystko jedno czy oddaje kasę na grze w kości, ruletce czy przy stoliku pokerowym, podchodzący z garściami pełnymi żetonów lub zwitkiem banknotów i pytający w co tu się gra… Hasło „poker” w większości przypadków działa jak magnes i do stolika dosiada się potencjalny sponsor. Obok niego zazwyczaj zasiada jego pani, która z wypiekami na twarzy obserwuje, jak jej rycerz (czy też może samuraj??) rozdaje kolejne żetony, ale oboje i tak mają z tego świetny ubaw, a każda (przypadkowo) wygrana pula cieszy ich jak szóstka w totka.

Oczywiście jakiekolwiek próby określenia zasięgu ręki takiego delikwenta w poszczególnych rozdaniach nie mają najmniejszego sensu i gra się z takim po prostu na żywioł. Takie pokerowe „chybił-trafił”. Czasem z waletem high sprawdzają do końca i dziwią się, że w pięciu kartach na stole nie mają nawet pary, a czasem trafiają monstery, nawet o tym do końca nie wiedząc. Czasem zdarza się też tak jak mi – na stoliku 25/50 podbijam standardowym raisem do 150, a wesoły Han, Cheng czy inny Li za mną oznajmia radośnie all in za 5.000! Mając QQ na ręku raczej się nie zastanawiałem nad sprawdzeniem, na boardzie spadły cztery blotki i król i oczywiście oddałem stack na AK. Wcześniej oddał już kilka buy inów nie mając pary i grając śmieciami, raz coś miał, raz trafił, akurat padło na mnie… Taka moja karma.

Jeśli miałbym coś doradzać potencjalnym chętnym na wizytę w kasynach Macau, to na pewno polecam nie szarżować ze stawkami (im wyższe tym mniej turystów i więcej dobrych regów, a na niskich i tak można dobrze zarobić), granie raczej w jednym kasynie (można wtedy dość szybko poznać miejscowych regularsów i ich grę) i nie przyjeżdżanie bez odpowiednio przygotowanego bankrolla. Poprzez wariacką grę panującą przy stołach, swingi są po prostu baaaaaardzo duże i trzeba być na to przygotowanym. Polecam też raczej przyjazd na dłuższy czas (minimum miesiąc), bo krótsza wizyta i tylko kilka sesji w kasynie, to prawie jak gra w bingo – albo się trafi ich, albo oni nas. Dopiero na dłuższym dystansie są realne szanse na jakiś solidny zarobek. Jedno za to jest pewne – jeśli ktoś chce pograć pokera w świetnych warunkach, to musi spróbować swoich sił właśnie tam!

Macau to oczywiście głównie kasyna i hotele i to wokół nich toczy się życie całego miasta. Niesamowite galerie handlowe, kapiące wręcz przepychem hotelowe korytarze, pięknie urządzone kasyna, atrakcje dla turystów w zasadzie na każdym rogu. Przed hotelem Wynn można obejrzeć np. fantastyczny pokaz fontann (może nie takie jak te w Bellaggio w Las Vegas, ale też imponujące). Po wejściu do środka hotelu można obejrzeć krótki pokaz – wyłaniającego się z podłogi smoka lub ogromne drzewo (wiem, że brzmi to dość głupio, ale trzeba to zobaczyć, bo opowiedzieć ciężko). W nowo otwartym wówczas, rewelacyjnym kompleksie Galaxy można z kolei obejrzeć pokaz wyłaniającego się z fontanny olbrzymiego „diamentu”. I tak dalej, i tak dalej. Każdy ma coś do zaoferowania. Choćby Venetian (ten hotel najbardziej mi się podobał) ze swoimi gondolami pływającymi po wodnych kanałach poprowadzonych pośrodku wielkiej galerii handlowej.

Jak już jesteśmy przy zakupach… Oczywiście ceny na dużą ilość różnych towarów są bardzo atrakcyjne w porównaniu z cenami panującymi w Polsce. Przykładowo – w sklepie firmowym Nike’a fajnego t-shirta można było spokojnie kupić (po przeliczeniu) za 40 zł, a w sklepie Apple’a nowiutki model iPada kosztował połowę ceny w naszym Media Markt. Są to więc dość duże różnice i pewne zakupy są naprawdę opłacalne. To wszystko jednak nie umywa się do największej atrakcji handlowej – bazaru w chińskim mieście Zhuhai!!

Zakupy w sąsiadującym z Macau chińskim miastem to jednak cała wyprawa. Dodam – niezmiernie ciekawa wyprawa. Po pierwsze trzeba przejść przez granicę. Niby Macau należy do Chin, ale – jak wspominałem powyżej – panują tam zupełnie inne prawa, niż w samym Państwie Środka. Aby pojechać do Macau nie potrzeba wizy na pobyt, podobnie w Hongkongu, ale już przed wizytą w Zhuhai należy wyrobić sobie wizę jednorazową ważną dobę. Można to zrobić na niesamowitym przejściu granicznym pomiędzy tymi miastami. Przez bramki dzień w dzień przewija się w obie strony po kilkadziesiąt tysięcy ludzi i nie byłoby to może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jest to przejście graniczne dla pieszych. Inna forma transportu raczej nie obowiązuje, bo samochodów na przejściu jest jak na lekarstwo. Przejście to robi jednak nieprawdopodobne wrażenie – morze głów przy dziesiątkach punktów celnych, wielkie kolejki ludzi, a wszystko i tak idzie w miarę sprawnie i szybko.

Tuż po przekroczeniu granicy wkraczamy w świat handlu. Targowisko w Zhuhai przypomina trochę pomieszanie przejść podziemnych pod warszawskim Dworcem Centralnym z dawnym bazarem na Stadionie Dziesięciolecia (oczywiście z dawnych lat). Schodzi się do podziemi, a tam na olbrzymim obszarze kwitnie handel wszelkiej maści podróbkami oryginalnych produktów. Można więc kupić piękne torebki od najlepszych projektantów, markowe zegarki, firmową odzież czy elektronikę w cenach tak niskich, że aż śmiesznych. Oczywiście można rozmawiać na temat jakości tych produktów, ale każdy kto kupuje cokolwiek w Zhuhai musi mieć świadomość tego, że kupuje podróby. Fakt jest jednak taki, że jakość wykonania tych produktów na pierwszy rzut oka nie różni się wiele od swoich oryginalnych wzorów i można dostać oczopląsu oglądając miliony zegarków czy koszulek na stoiskach. My w każdym razie zegarki kupowaliśmy w ilościach hurtowych!

Z zegarkami związana jest fajna historia, którą muszę opisać. Otóż po naszym powrocie do Polski okazało się, że nasze walizki nie dotarły do kraju. Zaginęły gdzieś w Moskwie i dopiero następnego dnia miały dotrzeć. Zadzwoniłem więc dzień po przylocie na Okęcie, dowiedziałem się, że moja torba już jest, a nie chcąc czekać na kuriera do wieczora wsiadłem w samochód i pojechałem ją odebrać osobiście. Na lotnisku wszystko przebiegało sprawnie, aż do momentu, w którym usłyszałem, że walizkę muszą mi jeszcze prześwietlić celnicy. Oczywiście na rentgenie oczom celnika ukazało się natychmiast kłębowisko moich kilkunastu zegarków, które nabyłem u Chińczyków. Torba natychmiast została otwarta, moje śliczne zegareczki wyjęte i dowiedziałem się, że towar ten musi zostać skonfiskowany ze względu na ochronę znaków towarowych. Cała moja „kolekcja” wybranych Breitlingów, Tag Heuerów, Mont Blanców i Rolexów miała pójść psu w dupę, nie mówiąc o zegarkach, które przywiozłem na prezenty dla rodziny…

Oczywiście natychmiast podjąłem z celnikiem negocjacje mające na celu uratowanie cennego towaru. Krótka gadka w stylu:

– No niech mi Pan tego nie robi, co ja powiem żonie i dzieciom…

zaowocowała odpowiedzią celnika:

– No wie Pan, dla mnie to też jest problem, wie Pan ile ja muszę papierków wypełnić…

Już wiedziałem, że temat zostanie załatwiony, mówię mu więc:

– Załatwmy to jak prawdziwi Polacy, bierz Pan jednego Rolexa dla siebie i zapominamy o sprawie, a ja jadę do domu.

W tej samej chwili usłyszałem „A który to Rolex??” i było pozamiatane!! Celnik zadowolony, ja usatysfakcjonowany, rodzina szczęśliwa, zegarki uratowane. I kto mówi, że mała korupcja nie jest czasem przydatna?

Wróćmy do atrakcji Macau. Kilka tygodni wcześniej Żelik zapowiedział mi, że jak już będę na miejscu, to wybierzemy się na show do jednego z kasyn. Pokaz ten nosi nazwę The House of Dancing Water i prezentowany jest od roku w kasynie City of Dreams. Żelik przypadkiem poznał kilku Polaków występujących w tymże przedstawieniu, a wiadomo, że jak się spotka Polak z Polakiem za granicą, to trzeba to opić. Urządziliśmy więc na tarasie mocno zakrapianego grilla, na którego wpadli nasi nowi znajomi i kilku ich kolegów różnych narodowości, również biorących udział w show. Nie muszę oczywiście mówić, że skończyło się to wszystko dość standardowo, bo lekko zrobieni wyskoczyliśmy zaraz na imprezę na miasto do jakiejś prowadzonej przez Rosjan dyskoteki, a ja wracałem do domu z wielką, mokrą plamą w kroku, bo pomysłowy Żelik podczas naszego tańca wlał mi za kołnierz całego zimnego Red Bulla, który przeleciał mi po kręgosłupie i zatrzymał się dopiero na moich spodniach. Trochę musiałem głupio wyglądać jak z mokrymi gaciami kupowałem o 4 nad ranem hamburgera w McDonaldzie i gapiło się na mnie dwa tuziny skośnych…

W każdym razie udaliśmy się któregoś dnia na przedstawienie. Jego pomysłodawcą i autorem jest słynny Franco Dragone, gość odpowiedzialny za wszystkie najlepsze i największe tego typu spektakle w Las Vegas, w tym m.in. za słynny na cały świat show Celine Dion. Koszt tego przedsięwzięcia to jedyne 250 mln dolarów i przez cały czas zastanawiałem się, na co można wydać tyle pieniędzy, żeby przygotować 90-minutowe przedstawienie. Gdy wreszcie zobaczyłem o co chodzi, sprawa stała się jasna. Spektakl, prezentowany w specjalnie do tego przygotowanym teatrze, rozpoczyna się od tej właśnie sceny… Naprawdę polecam poświęcić kilka minut na obejrzenie tego wstępu do nieprawdopodobnego show!

Jak widać sceną jest tu dość dużych rozmiarów okrągły basen. Jednak nic bardziej mylnego! Dosłownie po kilkunastu sekundach na scenę tę wbiegają kolejni artyści. Tak, wbiegają, bo scena jest już całkowicie sucha i po wodzie nie ma nawet śladu!! Kilka minut później ponownie całą przestrzeń wypełnia woda, w kolejnych odsłonach przedstawienia część sceny wynurza się, a część jest znowu pod wodą. I tak w kółko!! Mało tego, gdy woda nie zajmuje sceny to spod niej co chwila wytryskują niesamowite fontanny, okraszone pięknymi światłami. Oczywiście całość opowiada pewną historię, ale tak naprawdę jest ona tylko tłem do pokazania nieprawdopodobnych wręcz talentów występujących w spektaklu artystów i niesamowitych efektów specjalnych.

Wychodziliśmy z teatru z gębami rozdziawionymi na maxa, oszołomieni tym co obejrzeliśmy. Było wszystko – wodne i podniebne akrobacje, skoki do wody, świetne efekty, rewelacyjna gra świateł, genialnie dobrana muzyka, a nawet skoki na motorach przez rozstawione platformy. Pokaz określam jednoznacznie – jeszcze nigdy nie widziałem czegoś równie efektownego i ekscytującego!! Jeśli ktoś odwiedzi Macau, to po prostu musi to zobaczyć na własne oczy!! Polecam też kupowanie droższych biletów na lepsze miejsca, bo pokaz jest tym atrakcyjniejszy im więcej widać.

Krótko mówiąc – cały ten pobyt w Macau, to była jedna z podróży mojego życia i wspominam ją doskonale. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócę i znowu powalczę przy pokerowych stołach!

Na zakończenie moich krótkich wspomnień przedstawiam kilka zdjęć z mojego pobytu w Macau.

Jedna z dawnych portugalskich uliczek

Z Venetianem w tle

Korytarze Venetiana

Crown, Hard Rock i City of Dreams

Wnętrza Galaxy

Wnętrza Galaxy

 

Poprzedni artykułPoker Night in America Ladies Night – już do obejrzenia!
Następny artykułPokerStars Championship Makau – Steve O’Dwyer zwycięzcą Super High Rollera!

3 KOMENTARZE

  1. Od tamtej pory poker w Macau trochę podupadł, teraz turnieje tylko w City of Dreams i keszówki w kilku innych kasynach.

  2. Świetny tekst po raz kolejny, nie przestajesz doskonale pisać. A swoją drogą to tylko pozazdrościć takich podróży!

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.