Jurassic Poker odc. 6 – This is the end…

10
Jurassic Poker

Po 10 latach swojej działalności kasyno sieci Olympic w warszawskim hotelu Hilton przy ul. Grzybowskiej znika z pokerowej mapy stolicy. Miejsce dla wielu graczy kultowe, kuźnia młodych talentów podczas pokerowego boomu w Polsce w latach 2006-2009, swego czasu prawdziwa kopalnia pieniędzy dla stołecznych pokerzystów. Ostatnio lekko zapomniane, ale wciąż przyciągające do pokerowych stołów wielu głodnych gry live zawodników.

Pamiętam swoją pierwszą wizytę w Olympicu. Grając do tej pory jedynie w kasynie w hotelu Hyatt (również już dawno zamkniętym) przyzwyczajony byłem do typowego, eleganckiego, ale skromnego wystroju wnętrz. Kasyno w Hiltonie przypominało bardziej wystrój sali podczas cygańskiego wesela i początkowo strasznie „waliło po gałach” swoim krzykliwym wyglądem, pełnym różnego rodzaju tanich bibelotów i ogólną tandetą oraz mieszaniną stylów. Takie miałem wówczas pierwsze odczucia. Po paru wizytach to dziwne wrażenie oczywiście ustąpiło, cała ta „wieś śpiewa i tańczy” nie robiła już na nikim wrażenia, a najważniejsze stały się oferowane w kasynie gry.

A te stały wówczas na naprawdę przyzwoitym, żeby nie powiedzieć bardzo dobrym poziomie. Przynajmniej jeśli chodzi o wysokość stawek czy wpisowych do turniejów. Dość powiedzieć, że dzisiaj takich turniejów nie ma od dawna nigdzie nie tylko w Warszawie, ale w całej Polsce. Wystarczy wspomnieć cotygodniowe Terminatory, gdzie wpisowe wynosiło 770 lub 880 zł. Co tydzień! I zawsze grało w nich po 30-40 osób! Reszta turniejów w tygodniu też miała godne wpisowe, a co za tym idzie pule nagród (wówczas jeszcze bez podatku rzecz jasna). Wygrać 3-4 tysiące złotych nie było niczym ani trudnym, ani dziwnym, a wygrane po kilka tysięcy więcej też nie należały do rzadkości. Hiltonowska norma, standard, codzienność.

W turniejach tych brała udział cała warszawska pokerowa elita, która dzień w dzień zbiegała się najpierw powalczyć w turniejach, a potem zasiąść do całonocnych gier cash na stawkach od 1/2 do 25/50. Zazwyczaj najbardziej oblegane były stoły 5/5 i 5/10 THNE lub PLO, czasem też mixed games ze wszystkimi możliwymi odmianami texasa i omahy oraz studami, razzami itp. Z wielkim sentymentem wspominam te gry, bo to nie była tylko i wyłącznie walka o zwycięstwo czy o kasę, ale przede wszystkim był to wspaniały czas, w którym wyklarowała się warszawska społeczność pokerowa. Co prawda wszyscy poznaliśmy się już wcześniej, grając w Barze Alternatywnym czy Hyatcie, ale to Hilton „związał” wszystkich najmocniej. To tam powstała choćby nieformalna grupa „warszawskich klapsów”, do której należeli m.in. Lukro, Matej, Aartino czy Nowy.

W tamtych czasach zaczynałem swoją blogową działalność na Pokertexas i w zasadzie prawie codziennie opisywałem pokerowe potyczki w Hiltonie. Dziś sporo tych tekstów śmieszy nawet mnie, bo byłem zagrzany na grę jak szczerbaty na suchary, a każdą porażkę czy odpadnięcie z turnieju traktowałem jako wielką niesprawiedliwość dziejową, a każde pasmo sukcesów (a było ich mimo wszystko całkiem sporo) uważałem za coś, co mi się po prostu należy, bo jestem przecież zajebisty. Takie to były czasy, taka to była wówczas gra. Jak by jednak nie było zwycięstw w turniejach, miejsc płatnych i dużych wygranych na cashach miałem wówczas w swej pokerowej karierze najwięcej. To tam również zanotowałem większość ze swoich największych wygranych w życiu.

Pamiętam szczególnie jeden turniej. O ile dobrze pamiętam wpisowe do niego wynosiło 3.300 zł (tak, takie turnieje w Olympicu odbywały się regularnie, co dzisiaj nie mieści się nowym graczom w głowach), a na starcie zameldowała się absolutnie cała czołówka pokerowa z całej Polski. Turniej ten nie szedł mi zbyt dobrze, ale jakimś cudem i nadludzkim wysiłkiem dotarłem w nim do stołu finałowego, który był rozgrywany następnego dnia. Od samego początku wszystkich rywali po kolei zmiatał wręcz ze stołu Janusz Chyziak, który miał tego dnia nieprawdopodobny wręcz run, całą serię premium hands i przy okazji doskonałą czutkę na rywali. Gdy każdy przy stole wręcz walczył o życie, jemu żetony nie mieściły się na stole. W takich okolicznościach zdobycie choćby jednego żetonu graniczyło z cudem, a wygrane większe rozdanie dawało nadzieję na dobry końcowy wynik. I takie jedno czy dwa rozdania wówczas udało mi się wygrać w samej końcówce turnieju, Janusz posprzątał resztę stołu i zostaliśmy we dwóch w heads upie. Jednak do gry nie doszło! Janusz, ku zdumieniu wszystkich obecnych na sali, zaproponował mi deal! Pół na pół, ale on bierze puchar za wygraną! Nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że miał wówczas nade mną przewagę w żetonach jakieś 8:1! Chyba sami rozumiecie, że dla mnie było to jak przedwczesna Gwiazdka, bo różnica wynosiła około 6-7 tysięcy złotych, które dostawałem w zasadzie w prezencie. Na deala szybko się oczywiście zgodziłem i obaj byliśmy po tym turnieju zadowoleni – ja z kasy, Janusz z wygranej (no i kasy również). A było tego po ponad 30.000 zł, więc sami rozumiecie, że jakieś 8-9 lat temu to były poważne pieniądze.

Stoją mi też przed oczami doskonale dwa wydarzenia ze stołów cashowych, które na długo wbiły mi się w pamięć. Pierwsze z nich doskonale opisałem w jednym ze swoich blogów, więc najlepiej będzie, jak po prostu wrzucę tutaj fragment tamtego tekstu. Odcinek ten nosił tytuł „Dawcą być, czyli dlaczego lubimy turystów?” i miał dwie części. W pierwszej z nich „Jak złapać tilt? Krótki przepis” opisałem kompletnie nieudany dla siebie turniej z rebuyami, na który wywaliłem worek kasy i odpadłem zaraz po fazie rebuy. Druga część nosiła nazwę „Jak wyjść z tiltu? Kolejny krótki przepis” i brzmiała tak:

„Po jakże udanym dla nas turnieju wypalamy sobie na spokojnie pół paczki fajek w czasie rekordu świata i zastanawiamy się, co ze sobą począć. W domu chora żona nie daje większych szans na wieczorne atrakcje, koledzy grają w najlepsze w turnieju, z którego właśnie nas wywalili, a my mamy w głowie tylko jedną myśl – poker to cholernie niesprawiedliwa gra, bo jesteśmy przecież lepsi, a wcale nie wygrywamy! Zrozpaczeni kierujemy swoje kroki do kasynowego baru i już mamy zamawiać pierwszego z całej serii wieczornych drinków, które mają w nas ugasić nasz ból i cierpienie, gdy widzimy na horyzoncie grupkę wesołych turystów niebywale interesujących się wydarzeniami na pokerowych stołach.

Wpadamy więc na genialny pomysł, aby zaproponować zbłąkanym duszyczkom towarzyską grę na stawki, w których zapłacenie big blinda może spowodować co najwyżej uśmiech na ich twarzach. Szybko kompletujemy skład, bo kilku kolegów też chce poznać obcą nam kulturę przyjezdnych i zaczynamy grę, będąc jednak dalej w stanie – powiedzmy sobie szczerze – podwyższonego ciśnienia po naszym spektakularnym występie w turnieju. W przeciągu kilku najbliższych minut dowiadujemy się z wydarzeń na stole, że nasi goście mają dość blade pojęcie o holdemie, natomiast o grze w omahę prawie żadnego, poza tym, że może kiedyś ktoś im opowiadał, że taka gra istnieje.

Po następnych minutach spędzonych w ich jakże miłym towarzystwie wiemy też, że ich karty kredytowe działają i mają chyba dość wysoki limit wypłat. Wiemy o nich również to, że nasi kompani lubią spacery, bo dość często chodzą się przejść do pobliskiej kasy lub bankomatu. Widać, że są wysportowani, bo wędrówki te nie męczą ich i nie wprawiają w zły nastrój. Wręcz przeciwnie, z każdym wypitym kufelkiem naszego polskiego piwka humor im się poprawia i są coraz bardziej szczęśliwi. Również i my nie mamy powodów do wielkiego smutku, ponieważ właśnie odrobiliśmy straty poniesione w turnieju oraz zarabiamy na kolejnych kilkanaście najbliższych. Koledzy, którzy przyszli nas wspierać w nawiązywaniu nowych znajomości też są weseli, im także złotówki przyniesione przez naszych nowych przyjaciół zajmują sporo miejsca na stole. Czyli mamy sielankę! Karty nam się podobają, trafiamy prawie każdego flopa, a nasi obcojęzyczni koledzy nie wierzą nam, że mamy np. nutsowego strita i usilnie chcą go zobaczyć płacąc za tę przyjemność stertą swoich żetonów, posiadając marnego seta lub dwie niskie pary. Po raz kolejny nie wierzą nam w nasz najwyższy możliwy kolorek, mimo że dajemy im wyraźnie znać naszym zagraniem za 1500 zł. Ciekawość ponad wszystko i kolega mówiący w obcym języku dowiaduje się od nas, że owszem jego kolor na ósemce jest niezły, ale nasz na asie jest odrobinkę lepszy.

W ten sposób spędzamy sobie kolejne godzinki, a czas płynie nam szybko. W końcu mamy mały problem, bo nastąpiła chyba jakaś poważna awaria techniczna. Mianowicie coś musiało stać się z kartami kredytowymi naszych przemiłych gości. Po kolei bankomat odmawia (należnych im przecież) kolejnych wypłat! Ten skandal, nie wahamy się użyć wręcz słów – międzynarodowa afera! – poważnie burzą spokój i sielankę przy naszym stole, nasi goście nie mają bowiem pieniążków na odkrywanie następnych tajemnic texasa i omahy. Naprawdę oburzeni żegnamy się z nimi nad ranem i umawiamy na spotkanie już wkrótce, zaraz po naprawieniu tej paskudnej awarii. Taszcząc do kasy stosy żetonów zastanawiamy się, po jaką cholerę nam jakieś kino czy jakaś restauracja i dziękujemy pokerowym bożkom za zesłanie kataru i gorączki na naszą małżonkę…”.

Tego dnia pacnąłem przy stole cashowym ponad 10.000 zł na stawkach 5/5. Miło, nie?

Drugie wydarzenie odbiło się szerokim echem nie tylko wśród warszawskiej społeczności pokerowej, ale również miało swoje dalsze reperkusje (o których napiszę w dalszej części tekstu). Była to wizyta w Olympicu słynnego „doktora Tomka z Ostrołęki”.

Wspomniany Tomek nie był z zawodu żadnym doktorem, co to to nie. Dostał od nas jednak taką ksywę, bo w przeciągu dwóch tygodni, które spędził na grze w Hiltonie „wyleczył” portfele większości warszawskich pokerzystów. Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie. Któregoś dnia zostaliśmy już nad ranem w kasynie we trzech – Clipper, Prawiczek i ja. Była jakaś czwarta nad ranem, a my pykaliśmy sobie jeszcze przy stoliku cashowym w holdema, bardziej gadając i wygłupiając się, niż poważnie grając. W pewnym momencie do naszego stołu dosiadł się typ, którego obserwowaliśmy już od pewnego czasu, jak narąbany jak stodoła puszczał kolejne tysiące złotych na grach kasynowych. Tym razem chciał spróbować czegoś innego i usiadł do nas. Pojęcia o grze nie miał żadnego, ale oczywiście standardowo usłyszeliśmy teksty o tym, jak to on grał w pokera, jak my lataliśmy jeszcze u naszych ojców w jajcach (typowe gadki starszych graczy w kasynie). No cóż, to zapraszamy w takim razie! Graliśmy sobie 5/5 z buy inem 200 zł, ale na jego prośbę podnieśliśmy wpisowe do stołu do 500 zł. I się zaczęło… W zasadzie każde rozdanie wyglądało tak samo – któryś z nas open za 15-20 zł, on all in za 500, call i rebuy pana Tomka. Oczywiście, czasem coś tam trafiał i zaliczał double up, ale tylko po to, aby oddać całość w kolejnym rozdaniu, bo grał all in z każdą ręką, często pokazując swoje karty całemu stołowi (był tak pijany, że naprawdę nie wiedział co robi przy stole).

Na dodatek towarzyszyła mu od kilku godzin (a później przez kolejne dwa tygodnie) lokalna hotelowa kurewka, która często wyłapywała takich łosiów w Hiltonie. Ona również zarobiła całkiem nieźle, bo „pomagała” mu zgarniać ze stołu wygrane pule. Kończyło się to tym, że on grał all in za 500, dostawał call, wygrywał, a w następnym rozdaniu był na al linie za 800 zł… Wiedzieliśmy oczywiście co się dzieje, ale przecież nikt w takiej sytuacji nie będzie robił afery przy stole, prawda? A kolejne żetony po 100 zł lądowały ukradkiem w jej torebce…

Na nasze nieszczęście stoły cashowe otwarte były wówczas w Hiltonie jedynie do 6 rano, więc to Eldorado trwało tylko dwie godziny. Wygrałem wówczas ponad 7.000 zł, chłopaki też złapali po kilka tysięcy. Zadowoleni z udanej nocy udaliśmy się do domów, wracamy następnego dnia, a tu… pan Tomek już na nas czeka (oczywiście ponownie pijany w sztok) i sam z siebie proponuje nam kolejną grę! Nam dwa razy nie trzeba było powtarzać i od razu zrezygnowaliśmy z turnieju, aby usiąść do casha. Wydało się to dość podejrzane reszcie naszych kolegów i gdy zobaczyli, co się dzieje na naszym stole, po kolei „przypadkiem” odpadali z turnieju, żeby czym prędzej zająć sobie miejsce przy naszym stoliku.

Sytuacja ta trwała jak mówiłem dwa tygodnie. Doktor Tomek oddawał dziennie po 20-30 tysięcy na cashu, za każdym razem był pijany w trąbę, za każdym razem z kurewką u boku, ale wciąż żądny wrażeń. Gdy wstawał znużony wiecznymi porażkami, aby pograć na ruletce czy black jacku trzeba było tylko chwile poczekać, bo po kilku minutach wracał do nas ponownie, a jego miejsce wciąż na niego oczywiście czekało.

Po dwóch tygodniach zniknął i więcej nie wrócił. Od pierwszego dnia opowiadał nam o swoim Audi TT, które zakupił dwa dni przed przyjazdem do Warszawy. Samochodem tym już nie wrócił do swojej Ostrołęki, zostało u lichwiarzy w Olympicu. Wizyta w stolicy kosztowała go kilkaset tysięcy złotych. Kilka miesięcy później głośny stał się jego post na forum hazardziści.org, w którym opisał wszystko ze swojej perspektywy, pisząc o nas m.in. słowa w stylu „pokerzyści z Warszawy to złodzieje i oszuści”. Ale co miał napisać? Że siadał z nami do gry, której w ogóle nie znał i nie umiał w nią grać? Pamiętam jak dziś rozdanie w omahę, gdy na stole na stawkach 5/5 leżało już jakieś 15.000 zł w puli. Board niesparowany, leżały trzy kiery, a Jeremi za swoje ostatnie tysiąc złotych betował river z kolorem na królu. Tomek podumał, postękał, popatrzył i sfoldował rękę mając w czterech kartach… AJ w kierach! Tak, wiem co miał, tak samo jak wiedziała połowa stołu, której – jak pisałem powyżej – zazwyczaj pokazywał po pijaku swoje karty. Nie wiedział tego jednak Jeremi, któremu akurat trafiło się miejsce po drugiej stronie stołu… Mimo tego, że Tomek z Ostrołęki nas chyba nie polubił, to ja wspominam go bardzo czule do dzisiaj. Było za co grać i żyć przez długie miesiące.

Wróćmy jeszcze na chwilę do historii pokera turniejowego w Olympicu. To przecież właśnie tam odbyła się druga edycja mojego turnieju urodzinowego Jack Daniels Poker Cup. Choć edycji tych było już – jak zapewne wiecie – kilka, to tamta była specjalna z jednego powodu. Nagród dodanych do puli! Może ciężko w to dzisiaj uwierzyć, ale wśród nich były m.in. pakiet na Unibet Open wart kilka tysięcy euro, bilety i kasa na wyjazd na mecz angielskiej Premiership, ogromny (nie pamiętam już ile cali) telewizor oraz nowiutkie PlayStation, jako bounty za mnie. A wszystko to w turnieju z wpisowym 550 złotych! Szczerze mówiąc nie pamiętam innego turnieju z takimi nagrodami w polskim pokerze, a wtedy dzięki uprzejmości Unibetu i Michała Wiśniewskiego udało mi się takie nagrody na turniej zdobyć. Dodatkowo kasyno załatwiło darmowego Jacka Danielsa dla graczy, który rozlewano szczodrze na prawo i lewo, a roznosiły go przeurocze hostessy. Również cały stół finałowy dostał gadżety Jacka Danielsa, w tym trzy wielkie 3,5-litrowe butelki tego trunku dla TOP3 mojego eventu. Dzisiaj jest to nie do pomyślenia!

To również tam odbył się legendarny przystanek cyklu Unibet Series of Poker z pierwszym live streamem w historii polskiego pokera, który miałem ogromną przyjemność komentować na żywo wraz z Pawciem. Warunki były polowe (to chyba mało powiedziane, były wręcz tragiczne, zarówno dla mnie, jak i dla ekipy telewizyjnej), ale wówczas nikt na to nie patrzył, bo każdy się cieszył z tego, że możemy mieć trochę tego pokerowego sznytu również u nas w kraju. Do dziś można oglądać na Youtube fragmenty tego turnieju z odkrytymi kartami i choć pewnie lekko trąca to amatorką, to w 2009 roku był to mega hit. A sam turniej od tego historycznego pierwszego przystanku rozpoczął swój wielki rozwój, który trwał przez cały rok.

Pamiętam też jedną świetną historię z mojej podróży do Hiltona. Jako że miałem po drodze, to codziennie zabierałem z domu mojego dobrego ziomka Prawiczka, który akurat był po operacji kolana i przez kilka miesięcy kuśtykał o kulach w stabilizatorze na nodze. Zazwyczaj dzwoniłem do niego, że podjeżdżam i może wychodzić z bloku, ale że kulasami machał dość wolno, to często zdarzało się, że stałem i czekałem na niego przy ulicy. A był tam przypadkiem zakaz zatrzymywania się i oczywiście musiałem trafić na nadgorliwych idiotów w mundurkach. Traf chciał, że podjechali w momencie, gdy Prawiczek już do mnie szedł, ale na nic zdały się tłumaczenia, że ja tylko po kolegę, bo on po operacji, że już idzie… Nie, przepis to przepis. No to jak tak, to tak. Jeden do mnie – „Prawo jazdy poproszę”. To pytam grzecznie – „A po co ci? Ja nie jechałem samochodem, stałem ze zgaszonym silnikiem”. Inna sprawa, że prawa jazdy nie miałem… Dostał piany, ale wziął za to dowód osobisty. Staliśmy jak te młotki z Prawiczkiem i laliśmy z nich po nogawkach, bo zebrało im się na kontrolę całego samochodu. Całego!! Sprawdzili dosłownie wszystko, zastanawiałem się, czy nie zaczną mi tapicerki zdzierać! A im oni głębiej szukali, tym my mieliśmy większy ubaw z tych debili. Na koniec – nic nie znajdując – kazali mi wywalić na maskę wszystko z kieszeni. No proszę bardzo! Byłem w bojówkach z głębokimi kieszeniami, więc zacząłem wywalać po kolei wszystko – telefon, klucze, portfel i… pajdy z hajsem! 20.000 zł, drugie 20.000 zł, trzy pajdy po 10.000 zł, do tego jakieś 3.000 w portfelu i drugie tyle w tylnej kieszeni spodni. Miałem akurat przy sobie dużo gotówki, bo szykowała się jakaś gra grubsza, więc zabrałem zapasy ze sobą. Oczywiście jak zobaczyły to psy, to gały mieli jak pięciozłotówki. Nie zabrakło oczywiście pytań w stylu „A skąd to?” i odpowiedzi w podobnym stylu „Się gra, się ma”. Doszło do tego, że przegrzebali mi nawet malutkie kieszonki w portfelu i zaczęli rozwijać sreberka, w których moja żona co roku na Wigilię zawija mi łuskę karpia na szczęście. Nie znajdując nic po godzinnym przeszukaniu odjechali, ale myśleli, że wsiądę do samochodu i pojadę dalej. A wcześniej kazali mi samochód zabrać z miejsca niedozwolonego postoju! Chcąc nie chcąc musieliśmy coś zrobić, więc wspólnymi siłami jakoś przepchnęliśmy samochód – na oczach tych głąbów, śmiejąc im się w twarz! – na pobliski parking, złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy do Olympica. Bekę miało później z tej historii pół kasyna.

To wszystko się skończyło wraz z nadejściem ustawy hazardowej. Bogate plany niezmordowanego Chrisa Zychowicza, łącznie z tym, żeby do Hiltona sprowadzić największe pokerowe cykle w Europie, legły w gruzach 1 stycznia 2010 roku. Na kilka miesięcy poker zniknął z oferty Olympica, potem powrócił, ale już nigdy nie było to to samo. Skończyły się cashe, skończyli się dawcy i turyści, opodatkowano turnieje, wszystko oklapło. Regularsi przestali pokazywać się na Grzybowskiej. Poker żył tam co prawda przez kolejnych kilka lat i miał się nieźle, ale skupiał głównie graczy początkujących i rekreacyjnych, często po prostu wędrujących do stołów z poustawianych dookoła automatów.

Teraz Olympic po wielu latach znika z pokerowej mapy i jest to z pewnością bardzo kiepska informacja. Kończy się jakiś rozdział, kończy się jakaś historia. Zamyka się miejsce pełne wspomnień, wrażeń, emocji. Po równie kultowym kasynie w hotelu Hyatt czy legendarnym Barze Alternatywnym znika kolejne historyczne dla warszawskiego pokera miejsce. Będziemy z pewnością je jeszcze nie raz wspominać. W końcu gdzie Kiler będzie teraz mógł zostawić 4.000 zł w satelicie do turnieju z wpisowym 2.500 zł i jeszcze tę satelitę na dodatek wygrać?

Poprzedni artykułStrategia gry w wieloosobowej puli
Następny artykuł888poker staje do walki w festiwalowej wojnie

10 KOMENTARZE

    • Wiem, że grał w Hyatcie przede wszystkim na grubym stole, ale jestem prawie pewien, że zaczynał w Hiltonie, bo sam z nim wtedy grałem mnóstwo razy na stołach 5/5 czy 5/10. Ale to już było tyle lat temu, że mogę się mylić 🙂

  1. Świetny tekst, ale szczerze mówiąc to miałeś szczęście, że psy nie zaczęły Cię przesłuchiwać w związku z taką ilością gotówki przy sobie. Dzisiaj w Polsce i w reszcie Europy trwa walka z banknotami wiec pewnie miałbyś trochę większe problemy z udowodnieniem ze nie jesteś wielbłądem.

  2. Też mogę się pochwalić że tam grałem…jeden raz:) Gram rekreacyjnie i raczej do kasyn się nie zapuszczam, ale w któreś urodziny postanowiłem, że zaszaleje i zagram cashówki na żywo w kasynie. Najpierw wybrałem się do Hyatt’u, ale chyba przyszedłem nie w porę bo akurat odbywało się tam… chińskie karaoke. Do tego jeszcze był jakiś turniej więc nie wiadomo było kiedy, gdzie i jakie będą gry cash, więc stwierdziłem, że przejadę się jeszcze do Olimpica. Udało mi się zagrać na stawkach 1/2, coś tam wygrałem ale chwalić się nie będę bo w porównaniu do kwot wymienianych przez JD w artykule to wstyd o tym nawet mówić:) Pamiętam, że też grał z nami taki jeden gentleman, który za wszystko płacił i chętnie oddawał żetony. Dzięki niemu już w pierwszym rozdaniu się podwoiłem. Pamiętam też, że na koniec zostawiłem dla krupierów napiwek, nie pamiętam ile tam dokładnie było ale musiało być chyba sporo więcej niż zazwyczaj dostają bo krupierka i gracze przy stole byli mocno zdziwieni. W sumie to nie wiedziałem ile i kiedy zwykle się daje napiwku (jeżeli dobrze mi się wydaje to chyba coś się rzuca jak się wygra rozdanie, a tego nie robiłem), więc stwierdziłem, że skoro takie dobre karty mi cały czas rozdawali to po prostu na koniec rzucę jakąś większą kwotę. Ich miny bezcenne:). Urodziny bardzo udane także dzięki Olimpic:)

  3. Czytam większość tekstów, zarówno długich jak i krótkich, ale czasami te długie są dla mnie zbyt wymagające… Ale nie o tym w sumie ten komentarz. Bardzo ciężko dostrzec fenomen pewnego zjawiska, miejsca będąc jakby w środku jego trwania. Po latach okazuje się, że jednak coś w tym było, a dzięki „kronikarzom” takim jak JD efekt wow ma jeszcze dodatkowe noszenie. Dzięki Rafał za dobre wykonanie kronikarskiego obowiązku!

  4. Kolejny kozacki artykuł JD. Szkoda, że mi nie było dane wtedy już grać w pokera, też bym chętnie powalczył z takim doktorem 🙂

  5. Najlepsze miejsce do gry cash w Warszawie w latach 2008-2009 🙂

    oprocz doktorka byl jeszcze hiszpanski handlarz diamentami ktory wygladal jak turecki alfons. Gral podobnie do doktorka a jak go ograles to mowil:

    I kill you!

    Z takim akcentem i usmiechem ze chyba nawet Ruzik i Maciek W-wa ktorzy byli strasznie spieci przy tych gierkach wybuchali smiechem…

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.