Jurassic Poker odc. 3 – Ostatni turniej Mipiego

6

Są takie wydarzenia, które na zawsze pozostają ludziom w pamięci i na długo (lub wręcz na zawsze) zmieniają nasze spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość. Takim wydarzeniem w historii polskiego środowiska pokerowego była niewątpliwie heroiczna walka naszego kolegi, Michała „Mipiego” Piesiewicza, który w 2009 roku usłyszał najgorsze nowiny, jakie może usłyszeć każdy człowiek…

Od razu uprzedzam wszystkich Czytelników, że to nie będzie łatwy tekst. Przyznam się szczerze, że gdy przygotowywałem się do jego pisania i przypominałem sobie tamte wydarzenia, to kilka razy zwyczajnie i po ludzku się popłakałem, bo tamta historia stanęła mi ponownie przed oczami, a nie było to wtedy dla nas wszystkich proste do przyswojenia w naszej świadomości. Poznajcie historię Mipiego, naszego kolegi z pokerowych stołów.

W sierpniu 2010 roku na Pokertexas pojawił się news, który wstrząsnął warszawskim, a zapewne również całym polskim środowiskiem pokerowym. Był to apel jednego z nas, naszego dobrego kolegi z pokerowych potyczek, który poprosił o pomoc w najcięższej walce, jaką przyszło mu stoczyć. W walce o swoje życie.

W umieszczonym na portalu apelu przeczytaliśmy wówczas takie oto słowa, które Mipi przysłał do redaktora naczelnego Pokertexas, Pawcia:

„Pawle, zwracam się do Ciebie z wielką, ale to wielką prośbą.

Jak dobrze wiesz rok temu wykryto u mnie nowotwór. Tydzień temu usłyszałem od lekarza, że medycyna w Polsce położyła na mnie kreskę, że pozostało mi x tygodni/miesięcy życia. Zastosowano na mnie wszystkie dostępne w Polsce (dopuszczone przez NFZ) chemie i niestety żadna nie przyniosła rezultatu i wyniki badań są coraz gorsze. Nie wiedzą nawet co dalej robić i na razie czekam na decyzję lekarzy wojewódzkich o trybie leczenia niestandardowego – jedynie tyle są mi w stanie zaproponować (choć wiem, że praktycznie to jak nie robienie nic).

Jako mąż i ojciec (córka idzie w przyszłym roku do komunii, syn skończył właśnie 1,1 roku) nie mam zamiaru się poddać i czekać z założonymi rękami. Dzięki pomocy rodziny udało mi się rozpocząć próbę podjęcia drogi leczenia za granicą – najpewniejsze to klinika w Szwajcarii i Holandii. Niestety wszystko zaczyna obijać się o finanse. Dotychczasowe leczenie (wszystkie leki osłonowe, dodatki związane z chemią) już znacząco odbiły mi się na kieszeni, tym bardziej, że nasz szacowny ZUS w swoim czasie zabronił mi pracować i skierował na rentę.

W związku z powyższym chciałem się zwrócić z apelem przez Waszą stronę do środowiska pokerowego w Polsce o przysłowiowy 1$. Sam nie jestem zwolennikiem „proszenia się”, ale długo rozmawiałem o tym i z Sejem, jak i z Doti, którzy przekonali mnie do napisania takiej prośby do Ciebie. Ci co zechcą być może uratować mi życie, to mnie wspomogą i może dane mi będzie zagrać jeszcze z nimi przy stole pokerowym i w podziękowaniu uścisnąć im dłoń.

Jaka będzie treść apelu/komunikatu (o ile oczywiście wyrazicie na to zgodę) możecie ustalić sami. Moją historię znasz. Miałem nowotwór złośliwy jelita grubego, który wycięli mi operacyjnie. Niestety przerzuty mam na wątrobie i płucach. O ile w grę wchodzi jeszcze (być może, jak to stwierdził ostatnio mój lekarz) przeszczep wątroby, o tyle nic nie możemy zrobić operacyjnie z płucami, gdyż zakażone są oba.

Michał „MIPI” Piesiewicz”

Ten szokujący apel został natychmiast potraktowany niezwykle poważnie przez ogromną część naszego pokerowego światka. Pod tekstem pojawiło się mnóstwo wspierających Mipiego komentarzy, dziesiątki życzeń powrotu do zdrowia, a w zasadzie każdy informował o wysłanych dla Michała pieniądzach na jego leczenie. Mnóstwo osób zaczęło również dzielić się z Mipim swoimi doświadczeniami w walce z okropną chorobą, jaką jest rak.

Nawet chyba nie sam fakt choroby tak bardzo nas wszystkich zszokował. Myślę, że bardziej wszystkich uderzyła informacja, że to właśnie Mipiego dopadło coś, na co absolutnie nie zasługiwał. Kilka dni później na moim blogu napisałem takie słowa:

„Jak myślę o sytuacji Michała to zastanawiam się jak los bywa czasem niesprawiedliwy. Umówmy się – większość z nas, warszawskich graczy, to ludzie nie stroniący od wszelkiego rodzaju używek, palący, pijący, lubiący mocno zakrapiane imprezy, szlajający się po nocach i robiący mnóstwo durnych rzeczy w swoim życiu. Mipi jest z kolei jedną z nielicznych osób, która jest całkowitym tego zaprzeczeniem, a to właśnie jego, a nie któregoś z nas – ostatnich, najgorszych łajz – spotkał taki okropny los. Jeśli jest więc ktoś, komu warto naprawdę pomóc to jest to właśnie Michał”.

Taka była prawda. Mipi jako jeden z nielicznych w naszej ówczesnej warszawskiej ekipie był po prostu bardzo dobrym, spokojnym i miłym człowiekiem. W porównaniu ze zdecydowaną większością „ostatnich łajz” był wręcz święty. Tym bardziej zabolała nas informacja, że to właśnie jego los tak okrutnie doświadczył.

Środowisko pokerowe pokazało się wówczas z jak najlepszej strony. Gdy wspominam tamte wydarzenia, to dochodzi do mnie, że było to najstraszniejsze, a jednocześnie paradoksalnie najpiękniejsze wydarzenie w historii naszego pokerowego środowiska w Polsce. Polscy gracze stali się jednością. Wszyscy walczyliśmy razem z Mipim o jego powrót do zdrowia. Każdy z nas czekał na wszystkie informacje, które w jakikolwiek sposób mogły Michałowi pomóc. Każdy z nas namawiał innych do pomocy, a kolejne inicjatywy, aby zdobyć pieniądze na leczenie pojawiały się jedna po drugiej. Turnieje charytatywne, turnieje online, licytacje pamiątek – to wszystko miało na celu uzbieranie takiej kwoty, która pomoże Mipiemu stanąć ponownie na nogi.

Sam Michał, najwyraźniej zbudowany takim odzewem, postanowił opowiedzieć swoją historię na blogu, którego pisał na Pokertexas przez rozpoznaniem u niego choroby. Ta lektura jest wstrząsająca do dzisiaj, ale jednocześnie Mipi pisał ją z taką lekkością, jakby opowiadał o czymś, co go w ogóle nie boli, nie martwi. Pisał nam o tym, że walczy z życie, a wprowadzał w tę historię niejednokrotnie nawet zabawne elementy. Było to coś niesamowitego, pokazywało ogromną siłę woli Michała, jego chęć do walki w każdy możliwy sposób, walki za wszelką cenę, do ostatniej szansy. Teksty te pokazywały jego wielką wewnętrzną siłę, a jednocześnie pokazywały, jakim naprawdę świetnym człowiekiem był Michał. Takiego go znaliśmy ze spotkań przy stołach podczas turniejów, a on udowadniał każdym kolejnym odcinkiem swojej opowieści, że warto pomóc mu w tej nierównej walce.

Przytoczę tu tylko jeden fragment z tej opowieści:

„Dzień drugi w szpitalu rozpoczyna się standardowo – pistolet do głowy, temperaturka, pobranie krwi. Jest jednak coś, co odróżniło ten dzień od dnia pierwszego. Zabronili mi jeść czegokolwiek. O godzinie 9.00 przychodzi pielęgniarka, która zabiera mnie na pierwsze z badań – gastroskopię. To badanie zniosłem tragicznie. Nie dość, że wsadzali mi grubą rurkę w przełyk, to jeszcze w ogóle nie zamierzali ze mną współpracować. Łzy samoczynnie płynęły mi po twarzy, ale lekarze nabijali się, że doprowadzają mnie do płaczu. Lekko nie było i do dziś uważam gastroskopię za jedno z najgorszych badań. Jedyny plus tego badania to to, że wyniki okazały się dobre. Górne drogi pokarmowe miałem czyste i lekarze w dalszym ciągu nie wiedzieli nic. Dalej nie potrafili odpowiedzieć na pytanie, gdzie znika krew.

Po południu jednak wszystko stało się jasne. Zabrali mnie na badanie USG całego ciała. Tu do końca zabili moją wrażliwość. Analogicznie do aktualnej reklamy Sprite – pragnienie nie ma szans, w której chłopak pogrywa w karty z trzema staruszkami, ja przegrałem tę walkę bez wykładania kart. W gabinecie przywitały mnie tzry naprawdę wiekowe już Panie i kazały rozebrać się do naga. Chciałem choć flopa zobaczyć, ale nie dały mi tej szansy. Zaczęło się badanie, które trwało i trwało, a one co chwilę wzywały nowych lekarzy. Już wtedy wiedziałem, że dobrze to nie jest i że chyba w końcu znaleźli coś, co pozwoli wytłumaczyć moje słabe wyniki krwi. Okazało się, że znaleźli ogromnego guza, który pochłaniał całą wpompowywaną we mnie krew. Pozwolili mi się w końcu ubrać i kazali udać się do sali z informacją, że zaraz przyjdzie lekarz. Posłusznie wykonałem ich polecenie.

Lekarz przyszedł po jakiś 30 minutach tylko po to, aby powiedzieć mi, że muszą wykonać jeszcze jedno badanie, że mam nic nie jeść, że jutro z samego rana pielęgniarka zrobi mi lewatywę i zaprowadzi na kolonoskopię. Kolonoskopia to siostra gastroskopii, tyle tylko, że rurkę wkładają w odbyt i badają dolny fragment układu pokarmowego. Badanie równie nieprzyjemne, ale robione pod częściowym znieczuleniem, więc przy gastroskopii to pikuś. W trakcie tego badania pobrali mi wycinek guza do analizy oraz pobrali liczne polipy, które uwidoczniły się w jelicie podczas badania. Kazali czekać na wyniki.

Poinformowano mnie również, że dalej mam nic nie jeść, gdyż o godzinie 12.00 miałem pojechać na tomografię komputerową. Tomografii nie robili na miejscu, tylko dawali zlecenie prywatnej przychodni na jej wykonanie. Miałem więc „przyjemność” przejechać się ulicami Warszawy siedząc w środku karetki. Dojechałem w końcu na miejsce, poczekałem z godzinę, po czym zostałem wezwany na badanie. I tu kolejny bad beat. Położyłem się wygodnie na maszynie, która wciągnęła mnie do środka i … zgasła. Okazało się, że nastąpiła awaria i zapraszają mnie na powtórkę badania w dniu następnym. Szczerze miałem już wszystkiego dość.

W dniu następnym badanie odbyło się już bez problemów i po upływie dwóch godzin do pokoju przyszedł ordynator oddziału wraz z lekarzem prowadzącym. Poproszono mojego współtowarzysza z pokoju o opuszczenie sali, po czym w obecności mojej żony przekazano mi diagnozę:

NOWOTWÓR JELITA GRUBEGO z przerzutami na płuca, wątrobę i węzły chłonne.

Dalsze leczenie: konieczność natychmiastowej operacji w Centrum Onkologii na warszawskim Ursynowie.

Lekarze wyszli, zaś w sali nastąpiła około 10-minutowa totalna cisza. Jestem za nią niezmiernie wdzięczny żonie, której nerwy puściły dopiero w domu. Ta wiadomość uderzyła we mnie bardzo, choć od razu starałem się ją przyjąć „na klatę”. Wiedziałem jedno – czekała mnie zmiana szpitala i rozpoczęcie walki z zidentyfikowanym już przeciwnikiem”.

Odzew ze strony środowiska był nieprawdopodobny. Tylko „oficjalnie” (w informacjach podawanych na bieżąco na Pokertexas) na pomoc Mipiemu polscy gracze przekazali w przeciągu dwóch pierwszych tygodni ponad 15.000 dolarów i ponad 23.000 złotych! Pomóc chcieli wszyscy i każdy kto tylko mógł wysyłał swój wkład na ten szczytny cel. Dzięki inicjatywie jednego z kolegów zagraliśmy również duży turniej charytatywny połączony z licytacją pamiątek sportowych, który wyszedł świetnie, a gościem honorowym był na nim sam Michał, który nie ukrywał wzruszenia, że tak liczna grupa ludzi chce mu pomóc. Został on wówczas przywitany na turnieju potężnymi brawami. Brawami za walkę, za hart ducha, za swoją postawę, która była dla wszystkich swego rodzaju natchnieniem. Tylko na tej imprezie zebrano olbrzymią kwotę kilkunastu tysięcy złotych na pomoc dla Mipiego, a wśród pamiątek sportowych na licytacji znalazły się np. koszulka Realu Madryt z podpisami całej ówczesnej drużyny czy piłka z meczu Polska-Anglia z 1999 roku z podpisami obu drużyn. Do walki o zdrowie Mipiego włączyło się również kilka poker roomów, które zorganizowały swoje specjalne turnieje online, a cała kwota na nich zebrana poszła na pomoc dla Michała.

To jednak nie wszystko. Kilku czołowych pokerzystów z Polski włączyło się na poważnie do tej akcji i bez większego rozgłosu i niepotrzebnego hałasu przekazywali naprawdę poważne kwoty dla Mipiego. Wierzcie mi, żaden z nich nie zastanawiał się nawet sekundy nad tym, czy warto, czy muszą to robić. Zrobili to, bo po prostu tego wymagała sytuacja. Mało tego – do zbiórki pieniędzy przyłączyli się również gracze z Rosji i Ukrainy, których „uruchomił” jeden z moich ukraińskich przyjaciół na rosyjskojęzycznych stronach pokerowych.

Gdy patrzę na to z dzisiejszej perspektywy, to wręcz nie mogę uwierzyć, że w tym czasie polskie środowisko pokerowe potrafiło tak wspaniale się zjednoczyć w walce o jeden wspólny cel. Czy trzeba było do tego dopiero ludzkiej tragedii? Jak widać tak, bo ani wcześniej, ani później nikt i nic nie połączyło tak bardzo naszego światka. Za to przez te kilka tygodni czy miesięcy wszyscy byliśmy zgodni – Michał musi żyć, a my musimy mu w tym pomóc!

Niestety, następne miesiące walki z rakiem okazywały się kolejnymi porażkami. Michałowi nie mogły pomóc nawet specjalistyczne kliniki w Europie, a kolejne pomysły lekarzy na doprowadzenie go do zdrowia spełzały na niczym. W swoim ostatnim blogu na początku 2011 roku Mipi napisał:

„Co wydarzyło się od ostatniego wpisu? Niestety dla mnie – same złe rzeczy. Po bardzo optymistycznej wizycie w klinice w Holandii otrzymałem od nich pismo, iż na obecną chwilę nie są jednak w stanie mi nic zaproponować. Nie ukrywam, że podłamało mnie to, gdyż wydawało mi się, iż kwestią jest raczej co mi wybiorą, a nie czy w ogóle coś wybiorą. Po konsultacjach z rodziną uznaliśmy, że odpuszczamy na obecną chwilę Szwajcarię – wg nas efekt wizyty byłby identyczny.

Parę tygodni później udało mi się dostać na konsultacje do bardzo znanego lekarza z Krakowa. Konsultacje odbyły się w klinice w Krakowie, przy ulicy Gancarskiej. To co usłyszałem bardzo uderzyło w moje nastawienie psychiczne. Mam wrażenie, że negatywne odczucia tej rozmowy siedzą we mnie do dzisiaj. Po wnikliwej analizie moich badań, wyników, tomografii lekarz stwierdził, iż mój przypadek raka jest nie do wyleczenia. Mogę go zaleczyć, ale nigdy nie wyleczę. Muszę nauczyć się z tym żyć, tak jak ludzie żyją np. z cukrzycą, czy innymi przewlekłymi chorobami. Nie ukrywam, że ta wiadomość mną wstrząsnęła. Oprócz zdrowia psychicznego zacząłem również fizycznie czuć się coraz gorzej. Niby badania morfologiczne są w miarę ok., niby próby wątrobowe są do zaakceptowania, niby postępy w leczeniu krzemem są właściwe, można rzecz książkowe, jednak fizycznie mocno podupadłem na zdrowiu. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że posłuszeństwa odmawiają mi nogi. Powiem szczerze nie wyobrażam siebie na wózku. Najgorzej stać się ciężarem dla całej rodziny.

Jakie plany na najbliższy czas? Kolejnym krokiem miał być wyjazd do kliniki w Niemczech, gdzie leczą podwyższoną temperaturą. Otóż okazało się, że w marcu 2010 otworzono prywatną klinikę w Warszawi, gdzie stosują te same metody, używając nawet niemieckich maszyn. Udało mi się zapisać na konsultacje w dniu 4 stycznia. Mam nadzieję, że tym razem ten mój rodzaj raka zakwalifikuje się do leczenia. Wtedy jednocześnie z kuracją krzemową rozpocznę drugą drogę walki z nowotworem”.

Niestety, dwa miesiące później Mipi zmarł…

Informacja na Pokertexas pojawiła się następnego dnia i była tak lakoniczna i krótka, że aż przerażająca:

„Wczoraj dotarła do nas bardzo smutna informacja – zmarł Michał „Mipi” Piesiewicz.

Michał był naszym blogerem, pokerzystą, ale przede wszystkim znakomitym człowiekiem. Zmarł 5 marca 2011 roku po długiej walce z ciężką chorobą.

W tym miejscu chcieliśmy złożyć wyrazy głębokiego współczucia dla rodziny i bliskich Michała Piesiewicza. W takiej chwili ciężko zebrać myśli i powiedzieć, czy napisać cokolwiek sensownego, pozostaje tylko wielki żal i smutek”.

Na moim blogu napisałem wówczas takie zdania:

„Wiadomość o śmierci naszego kolegi Michała zastała mnie w Ostrawie podczas turnieju HESOP. Jego brat Sejo poinformował nas o tym z samego rana krótkim, ale przerażającym smsem. Naprawdę ciężko było przeczytać taką wiadomość i skupić się na czekającym nas turnieju. W takich tragicznych chwilach tak przyziemne tematy się nie liczą, odchodzą na dalszy plan. Walka, jaką stoczył Mipi z chorobą była dla mnie osobiście czymś wielkim. Jego wewnętrzna siła, wiara i nadzieja na końcowy sukces wszystkich nas na pewno powaliła na kolana. Niech podniesie rękę ten, kto ani razu nie uronił choć jednej łzy czytając o tym z czym zmagał się od wielu miesięcy Michał. Mnie jego historia wzruszyła niejednokrotnie i opowiadałem ją swoim znajomym spoza pokera jako dowód wielkiej odwagi i heroizmu w czasie okropnego nieszczęścia. Mipi nie zasłużył na taki los, ale życie sprawiedliwe nie jest i nigdy nie było. Będzie nam Go niewątpliwie brakowało na pokerowych turniejach w Polsce…”.

Jednocześnie wpadłem wtedy na pomysł, który – zapewne głównie przeze mnie – nie doszedł nigdy do skutku, a który wciąż warty jest moim zdaniem uwagi, nawet po tych pięciu latach. Zaproponowałem wówczas, aby co roku rozgrywać pokerowy Memoriał im. Michała Piesiewicza, czyli turniej, z którego duża część puli trafiałaby na konto rodziny Mipiego lub ewentualnie inną pomoc charytatywną. Byłoby to piękne uhonorowanie jego osoby i walki z ciężką chorobą, a nie wierzę w to, że również gracze, którzy tak wspaniale wspierali Michała podczas jego choroby nie chcieliby w jakiś sposób złożyć mu hołdu. Jak inaczej my, pokerzyści, możemy złożyć hołd jednemu z naszych kolegów, jeśli nie przy zielonym stoliku, przy którym tak często siadał również Mipi?

Poprzedni artykułDan Bilzerian napisze książkę
Następny artykułKolejny zakład kolarski. Tym razem na rowerze Brian Rast

6 KOMENTARZE

  1. Co do samego cyklu to pomysł super, ale szkoda, że nie zacząłeś faktycznie od początku. Bardzo szybko przeskoczyłeś na rok gdzie już grało sporo ludzi, turnieje live odbywały się regularnie itd. Zaraz będziesz opisywał erę, która będzie historyczna tylko dla 18-latków.

    • Nigdzie nie przeskoczyłem, wybieram tematy dowolnie i nie robie tego chronologicznie. Poza tym 5-6 lat w naszym środowisku to wieczność, więc nawet tamten okres jest dla wieli osób kompletnie nieznany. Ale spokojnie, będą też starsze wydarzenia i historie 🙂

  2. No łzę uroniłem, ale inaczej się nie dało. Mipi był zajebisty, pamiętam nocne granie z nim w Poznaniu, Wrocławiu czy w Warszawie i ta zajebista atmosfera przy stole… Zawsze miło się z nim grało. Info wtedy mnie przybiło, info teraz zrobiło to samo 🙁

  3. Świetnie napisane, choć bardzo to wszystko smutne. Pomysł z turniejem moim zdaniem bardzo dobry.

  4. [^] smutna historia, dobrze że ją przytoczyłeś co niektórzy przypomną sobie o co tu chodzi, co ciekawe już wtedy niejaki stanko znalazł spiskową teorię dziejów że ponoć ktoś na jego koncie z zebranych środków na leczenie naparzał turki (zapewne Sejo) ehh….

  5. Będę się powtarzał pewnie co odcinek, ale naprawdę ten cykl jest fenomenalny! Nie wiem Jack jak to robisz, ale każdy kolejny tekst czytam z wypiekami na twarzy jak najlepszą powieść. A ta historia jest równocześnie przerażająca, jak i piękna na swój sposób. Dobrze, że ją ludziom przypomniałeś JD. Szkoda, że teraz polscy gracze umieją się co najwyżej opluwać w komentarzach…

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.