Poker nigdy nie narzekał na brak barwnych postaci, a o wielu z nich mogłyby powstać bardzo interesujące filmy fabularne. Ale, przyznajmy również, gdyby tak nakręcić obraz o Scottym Nguyenie – wówczas większość konkurencji zostałaby zepchnięta w cień.
Kiedy w 1998 roku Scotty Nguyen zaczynał swoją przygodę z Main Eventem WSOP, nie był w środowisku pokerowym postacią anonimową. Miał już wtedy na swoim koncie jedną bransoletkę, wygrał kilka pomniejszych turniejów, był także stałym bywalcem kasyn Las Vegas. Słowem – zarobił na grze w karty trochę pieniędzy. Cóż z tego jednak, skoro na swoich słabościach stracił zdecydowanie więcej, a do bodaj najważniejszego pokerowego turnieju podchodził z nożem na gardle. Ba, to było wejście all-in – albo zajmie wysokie miejsce i wyjdzie na prostą, albo straci ostatnie, pożyczone zresztą, pieniądze i utonie w morzu długów.
Powiedzieć, że to zagranie za wszystko okazało się ostatecznie zagraniem opłacalnym, to za mało. Pięć dni po rozpoczęciu turnieju Nguyen znalazł się bowiem na stole finałowym, kilka godzin później został na placu boju z jednym już tylko przeciwnikiem, a kolejnych kilka godzin później, zaraz po wypowiedzeniu słynnego „You call, gonna be all over, baby” – mógł świętować zwycięstwo.
Wtedy również narodziła się legenda jednego z najbardziej rozpoznawalnych pokerzystów świata.
Prawa wojny
Scotty urodził się trochę wcześniej, w październiku 1962 roku, w oddalonym od Las Vegas o jakieś trzynaście tysięcy kilometrów Nha Trang, kurorcie przyciągającym turystów z całego świata. Przyciągającym obecnie, w tamtych czasach nikomu przez myśl nawet nie przyszło, by wybrać Wietnam na miejsce wakacyjnego wypoczynku. Dzieciństwo Scotty'ego przypadło bowiem na okres wojny pomiędzy północnym, komunistycznym Wietnamem i jego sojusznikami a południem, wspieranym przez Stany Zjednoczone.
„W drodze do szkoły często mijaliśmy martwych ludzi” – mówił Nguyen w jednym z wywiadów. „Śpisz w nocy, gdzieś niedaleko śpi twój przyjaciel, a gdy budzisz się nad ranem – przyjaciela już nie ma. Ale nie myślało się zbyt dużo o takich rzeczach. Trzeba było przez to przejść, takie są prawa wojny”.
Kiedy zwycięska szala przechyliła się ostatecznie na stronę Północnego Wietnamu, Scotty, jako najstarszy z kilkanaściorga rodzeństwa, został wysłany do obozu prowadzonego przez komunistów. „Mieliśmy bardzo liczną rodzinę, rodzice nie byli w stanie nas utrzymać. Trafiłem więc do komunistycznego obozu” – opowiadał Nguyen. „Nie było tam wiele nauki, przede wszystkim praca. Wspinało się po górach, ścinało drzewa, przynosiło drewno – niewiele więcej”.
Ale rodzice bynajmniej nie zapomnieli o swoim pierworodnym synu. Wprost przeciwnie. Gdy Scotty miał około czternastu lat, matka załatwiła mu i jego młodszemu bratu wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Marzył o tym od dawna, filmy czy obrazki kuszące słynnym „american dream” trafiały przecież również do Wietnamu, ale początek pobytu w Ameryce, a mówiąc precyzyjniej – w Chicago, paradoksalnie nie należał do udanych. „Było cholernie zimno” – tłumaczył Nguyen. „Nigdy wcześniej nie widzieliśmy śniegu, a teraz nagle – śnieg był wszędzie”.
„Każdego ranka sponsorujący nas opiekun wysyłał mnie i brata do pracy – karmiliśmy konie i kurczaki. Nie wziął nas do siebie, byśmy chodzili do szkoły – wziął nas po to, by zrobić z nas niewolników”.
W końcu Scotty'emu udało się znaleźć nową rodzinę, w dodatku mieszkającą w Kalifornii, stanie z klimatem bardzo zbliżonym do rodzinnego Nha Trang. „Byli dla nas bardzo dobrzy, wzięli pod swoje skrzydła i traktowali jak własne dzieci”.
Późniejszy „Książę Pokera” nadal nie czuł się jednak w pełni szczęśliwy. Po pierwsze – tęsknił za pozostawioną w Wietnamie rodziną, po drugie – szkoła średnia była dla niego męczarnią i udręką, w dodatku horrendalnie nudną, po trzecie – brakowało mu dreszczyku emocji. Szukał wprawdzie tego dreszczyku kradnąc od czasu do czasu drobne rzeczy albo wybijając szyby, ale na dłuższą metę to nie wystarczało.
Za to poker… Poker to co innego.
Wilczy apetyt
Zaczęło się skromnie, od partyjek w mieszkaniach znajomych, ale kiedy połknięty przez niego karciany bakcyl się powiększył – ruszył na podbój klubów i sal bilardowych. Szło mu, delikatnie mówiąc, nie najlepiej, lecz kiedy nadarzyła się okazja weekendowego wypadu do Las Vegas – w celu, rzecz jasna, spenetrowania tamtejszych kasyn – Nguyena nie trzeba było długo namawiać. Choć przymiotnik „weekendowy” nie jest zbyt fortunny. Znajomi, owszem, wrócili po dwóch dniach do Kalifornii, ale nie Wietnamczyk – ten nie zamierzał nigdzie wracać.
Stolica Nevady spodobała mu się do tego stopnia, że to właśnie z tym miastem postanowił związać swoją przyszłość.
Zatem blichtr kasyn, turnieje z wysokim wpisowym, cashówki z grubymi rybami? A gdzie tam. Zaczął jako pomocnik kelnera. Zmywał naczynia, czyścił stoły, zamiatał podłogi – nic wytwornego. Jednak już kolejna praca znacznie zbliżyła Nguyena do wyznaczonych przez siebie pokerowych celów, znalazł bowiem zatrudnienie jako dealer w słynnym kasynie Harrah’s. Zarabiał całkiem nieźle, nawet trzysta dolarów za zmianę, a zaraz po zakończeniu niemal każdej z nich, z pieniędzmi w kieszeni, zasiadał po drugiej stronie stolika – tej przeznaczonej dla graczy.
Pokerzystą wciąż był kiepskim. Zarobione minutę wcześniej pieniądze zazwyczaj przegrywał. Bez centa w kieszeni wracał do domu nawet w tych rzadkich momentach, gdy karta mu sprzyjała. Pokera zamieniał wówczas na kości, blackjacka albo zakłady sportowe, kończąc z reguły całkowicie spłukanym. A jeśli w portfelu nadal coś mu tam brzęczało… Cóż, były przecież jeszcze kobiety, alkohol i narkotyki.
Jednak Nguyen był uparty i nieustannie pracował nad swoim pokerowym rzemiosłem. Pracując na co dzień jako krupier, obserwował zachowanie graczy, studiował ich mowę ciała, mimikę, strategie, by później wykorzystać nagromadzoną w ten sposób wiedzę w praktyce. W końcu przyszły efekty. Tak, jak jeszcze przed chwilą pokerowa sesja na plus była dla Wietnamczyka rzadkością, tak teraz – rzadkością była sesja przegrana. Z początku grywał głównie cashówki, ale na przełomie lat 80. i 90. doszły również turnieje. I choć wpisowe tychże były raczej niskie, rzadko kiedy przekraczając granicę trzystu dolarów, do 1994 Scotty potrafił wygrać kilkadziesiąt tysięcy dolarów.
A że apetyt Nguyena rósł w miarę jedzenia – wraz z nim rósł także jego karciany bankroll – postanowił zmierzyć się z najważniejszym pokerowym festiwalem świata, World Series of Poker. Początki były raczej skromne – w 1995 roku zajął trzynaste miejsce w turnieju Limit Hold’em z wpisowym 2.500$, zgarniając prawie pięć tysięcy dolarów, rok później wygrał podobne pieniądze w Limit Hold’em 2.000$. Przełom nastąpił w roku 1997. Nguyen wpłacił dwa tysiące dolarów wpisowego do turnieju Limit Omaha Hi-Lo, by kilkanaście godzin później, po pokonaniu w heads-upie Mike’a Matusowa, zgarnąć niespełna 157.000 dolarów. Była to zdecydowanie największa wygrana w dotychczasowej karierze pokerzysty z Nha Trang, być może dlatego niedługo potem nie było go stać nawet na opłacenie parkingu. „Niedługo” to żadna przesada – roztrwonienie całej kwoty zajęło mu… kilka godzin.
„Graliśmy wtedy na piętrze. Pieniądze można było wypłacić na samym dole. Zaraz po zwycięstwie, z bransoletką w ręku, ruszyłem na dół, w kierunku kasy” – mówił Nguyen, cytowany przez WSOP News. „Kiedy dotarłem wreszcie do drzwi wyjściowych, byłem spłukany. Przegrałem wszystko na stołach do gry w kości. Musiałem pożyczyć piątkę, żeby zapłacić parkingowemu. Nie został mi choćby dolar”.
Pokerzyści na okładkach
Bądźmy jednak szczerzy – wcale nie szok spowodowany nagłym przypływem większej gotówki był przyczyną tego marnotrawstwa. Wszak już wcześniej miał bezpośredni kontakt z całkiem przyzwoitymi pieniędzmi. Problem tkwił gdzie indziej. Życie Nguyena przypominało przygody stereotypowego bohatera filmu rozgrywanego w Las Vegas – degenerata z istną tablicą Mendelejewa nałogów. Były więc wóda i dragi, były kobiety i nocne włóczęgi, były znajomości z typami spod ciemnej gwiazdy. Ale przede wszystkim był hazard. W konsekwencji zaś – długi. Mnóstwo długów. „Byłem absolutnie beznadziejny w zarządzaniu swoimi pieniędzmi” – przyznał Scotty. I zaraz dodał: „Pamiętajcie, poker nigdy mnie nie złamie. Jedynym, co może mnie złamać, jestem ja sam”.
I rzeczywiście – Nguyen przegrywał z samym sobą, z własnymi słabościami. Poza tym przegrywał z kasynem. „Byłem naiwny, zbyt pewny siebie. Myślałem, że pokonam wszystkich. I tak właśnie było – w pokerze ogrywałem wszystkich. Ale nie kasyno. Kasyno mnie złamało” – opowiadał Scotty.
Główne przyczyny hazardowo-używkowych ekscesów? Zdaniem Nguyena było ich kilka – trudne dzieciństwo w ogarniętym wojną Wietnamie, nagłe bogactwo, z którym nigdy wcześniej nie miał do czynienia, a także arogancja, będąca wypadkową obu tych zdarzeń.
„Wszystko było dla mnie nowością. W Wietnamie nie widywało się pięknych kobiet i narkotyków, limuzyn i hotelowych pokoi za kilka tysięcy dolarów. Wietnamczycy nie otwierali przede mną drzwi, nie latali na każde moje zawołanie. To wszystko było pułapką”.
W podobną pułapkę wpadł wcześniej, i nie zdążył się już z niej wydostać, ulubiony pokerzysta Nguyena, a przy okazji jeden z najsłynniejszych graczy w historii – Stu Ungar. „Kiedy dorastałem, Stu był jedyną osobą, którą chciałem zostać” – mówił Nguyen. „W roku, w którym umarł (1997 – przyp.red.), miałem okazję grać z nim przy jednym stole. To było jak sen”.
„Wcześniej chciałem być jak Ungar. Ale po tym, jak już z nim zagrałem? Wówczas chciałem być po prostu Scottym Nguyenem, chciałem, żeby pewnego dnia moje nazwisko było większe, niż nazwisko Ungara”.
Nie ulega jednak wątpliwości, że niezapomniane zwycięstwo Ungara – pokerzysty powracającego z zaświatów, z długami i uzależnieniem od narkotyków – w Main Evencie WSOP 1997, służyło Nguyenowi jako wielka inspiracja. Inspiracją była również jego tragiczna śmierć – Scotty na własne oczy zobaczył, do czego może doprowadzić ścieżka, którą sam podążał.
Wietnamczyk, który od tego czasu ponoć zawsze trzymał przy sobie magazyn z triumfującym Ungarem na okładce, rok później sam trafił na pierwsze strony gazet.
„Sprawdzisz, będzie po wszystkim, skarbie”
Do WSOP 1998 Nguyen podchodził obolały fizycznie, psychicznie, ale i finansowo. W eventach grał za pożyczone od innych pokerzystów pieniądze, a ten najważniejszy, Main Event, był dla niego, jako się rzekło na wstępie, turniejem z gatunku być albo nie być.
Do nazywanych czasem nieoficjalnymi mistrzostwami świata w pokera przystąpiło wówczas 352 graczy (w tym Edward Norton i Matt Damon promujący film „Rounders”), a na oficjalnym stoliku finałowym znalazło się miejsce jedynie dla pięciu pokerzystów. Jednym z nich był Scotty Nguyen. Wietnamczyk od początku robił furorę wśród fanów i do samego końca turnieju pozostał ich ulubieńcem. „Ludzie przyklejali się do telewizorów, gdy widzieli mnie w akcji” – opowiadał. I trudno się dziwić. Scotty, mimo problemów w życiu prywatnym, przez cały czas był rozluźniony (pomagało mu w tym zapewne piwo – koniecznie schłodzone! – z którym się nie rozstawał), rozmawiał z innymi graczami, dowcipkował, a przerwy przeznaczał na pogawędki z fanami. W skrócie – Scotty Nguyen zachowywał się jak typowy… Scotty Nguyen. Już wtedy był niepodrabialny.
Tak samo niepodrabialne było rozdanie, które zapewniło mu tytuł mistrzowski. Krupier wyłożył na flopie dwie dziewiątki i ósemkę, na turnie dołożył kolejną ósemkę, a na riverze – jeszcze jedną ósemkę. Po tym, jak na boardzie pojawiła się ostatnia karta, Scotty przejął inicjatywę i zagrał all-in, następnie zaś wstał z krzesła, pociągnął łyk piwa i z papierosem tudzież butelką w ręce, rzucił do rywalizującego z nim Kevina McBride’a sławetne „You call, gonna be all over, baby”. Jak się okazało, były to słowa prorocze. McBride sprawdził, Nguyen pokazał wyższego full house’a, uniósł ręce w geście triumfu, a potem wpadł w ramiona m.in. Mike’a Matusowa, który, o czym nie wszyscy wiedzą, miał w tym turnieju 1/3 udziałów Wietnamczyka, dzięki czemu zgarnął całkiem przyjemne 330 tysięcy dolarów.
Zwycięstwo w Main Evencie dało Nguyenowi nie tylko pieniądze, możliwość spłaty wszystkich długów i gwarancję zapisania się w pokerowych annałach. Przyniosło mu również ogromną popularność i miano jednego z najbardziej rozpoznawalnych pokerzystów na świecie. „Jestem ulubieńcem fanów” – potwierdził Scotty. „Nieważne, gdzie gram, zawsze jestem u siebie. Jadę do Anglii, wszyscy trzymają za mnie kciuki, jadę do Paryża – to samo”.
„Gdyby mijał was zwycięzca Main Eventu z ostatnich pięciu czy sześciu lat, nie rozpoznalibyście żadnego” – przekonywał Nguyen podczas tegorocznego WSOP. „A mnie rozpoznają wszędzie, bez różnicy, gdzie akurat przebywam. Jestem z tego dumny. Dzięki temu moje życie jest piękne”.
Nguyen regularnie podkreśla swoją wdzięczność w stosunku do kibicujących mu fanów. „Kiedy gram, zawsze myślę o fanach. To, co mówię i robię ma sprawić, by gra była dla nich przyjemną rozrywką” – tłumaczył Nguyen. „Podnoszą mnie na duchu, kiedy mam gorszy dzień. Umyślnie zawalałem turnieje i grałem źle po to tylko, by sprawić fanom radochę. Bez nich nie byłoby mnie”.
Taki sam, lecz inny
Zwycięstwo w Main Evencie to oczywiście największy sukces w karierze Scotty'ego (często powtarza: „Jeśli wygrasz w Main Evencie, żyjesz wiecznie, skarbie”), ale bynajmniej nie jedyny. Dość powiedzieć, że na swoim koncie ma około pięćdziesięciu wygranych turniejów (w tym pięć bransoletek WSOP), niezliczoną ilość finałowych stolików, jeszcze większą – miejsc płatnych. Łącznie w pokerowych turniejach zarobił około dwunastu milionów dolarów.
Gra do dzisiaj, choć przy stołach pokerowych można go zobaczyć głównie podczas festiwalu WSOP. Nie osiąga już takich sukcesów, od ostatniego triumfu minęło trochę czasu, ale wciąż radzi sobie całkiem znośnie – w wakacje tego roku doszedł do miejsc płatnych przy okazji czterech eventów. Przede wszystkim jednak wciąż jest cholernie popularny, wciąż jest pupilkiem publiczności. Choć na twarzy widać upływ czasu, wygląda tak samo, jak zawsze. Długie, kruczoczarne włosy zaczesane do tyłu, okulary przeciwsłoneczne, dresowa bluza, na szyi i nadgarstku tony błyskotek, w zasięgu ręki niezmiennie piwko i papierosy, a także – last but not least – kultowe „baby” kończące co drugie wypowiadane przez niego zdanie. Jak dowcipnie zauważył pokerowy dziennikarz Alexander Villegas, Scotty'ego „można z łatwością zidentyfikować co najmniej trzema zmysłami”. Może dlatego, gdy w trakcie World Series spaceruje salami i korytarzami kasyna Rio, skupia wokół siebie uwagę, jak mało który pokerzysta. Rozdaje autografy, pozuje do zdjęć, nikomu – jak sam mówi – nie odmawia, potwierdzając tym samym w praktyce swoje słowa o wdzięczności wobec fanów.
„Hazard, pieniądze, sława, to wszystko może zmienić twoją osobowość” – mówił kilka lat temu. „Ale mnie nie zmieniło. Gram, mówię i zachowuję się tak samo, jak zawsze. Wciąż jestem tym samym Scottym Nguyenem”.
Choć, powiedzmy od razu, jednak nieco innym. Wprawdzie wciąż lubi wypić, a przy pokerowym stole nie rozstaje się ze swoim ulubionym piwem (czasem przesadza – pamiętny był turniej Poker Player’s Championship z 2008 roku, ostatecznie przez niego wygrany, kiedy to grał mocno wstawiony, ubliżając przy tym innym graczom), lecz hulaszczy tryb życia ma już dawno za sobą, a nocne ekscesy zamienił na ciepło domowego ogniska, którego nie może się nachwalić. Tak mówił na przykład o swojej żonie, Julie: „Bardzo mi pomaga. Nie lubi imprezować, nie pije, nie uprawia hazardu. Większość swojego wolnego czasu spędzam w domu, razem z nią. Relaksujemy się, oglądamy telewizję, gramy w gry. Julie wprowadziła równowagę do mojego życia”.
„Kiedy wszyscy w domu są zadowoleni i mają to, czego potrzebują, to pomaga mi pójść tam [na pokerowy stolik – przyp.red.] i robić, co robię najlepiej”.
Moneymaker? Wcześniej był Nguyen
Kilka lat temu jeden z dziennikarzy zapytał urodzonego w Wietnamie pokerzystę, co ten chciałby napisać bądź przeczytać na ostatniej stronie swojej książki. Scotty odrzekł w swoim stylu – „Najprzystojniejszy, najbardziej klasowy, najbardziej szalony, największy pokerowy kozak”.
„Kiedy wygrałem Main Event w 1998 roku, grałem w taki sposób, żeby wszyscy czerpali z tego przyjemność” – powiedział natomiast latem tego roku. „Rozmawiałem z ludźmi, śmiałem się, żartowałem. To właśnie za sprawą tego, a nie Moneymakera, poker tak bardzo urósł”.
Cóż, skromność raczej nie należy do cnót Scotty'ego Nguyena. Ale to w końcu „Książę Pokera” – jemu wolno więcej.
Artykuł autorstwa Mateusza Marcoli