Kilka dni temu Fabian Quoss – norymberski ogier z highrollerowej stajni naszych zachodnich sąsiadów – ogłosił przejście na emeryturę. Od lat część społeczeństwa utyskuje na mundurowych pracowników biurowych, którzy odpiłowują przyspawane do krzeseł cztery litery niekiedy jeszcze przed czterdziestką. Pokerzyści pojęcie emerytury wynieśli w nowy wymiar, który 65-letnim pracownikom fizycznym odbija się wielkanocnym żurem.
Ale zdążyłem już kiedyś napisać, że każdy ma prawo robić ze swym udanym życiem, co chce. I że najpewniej to zbieg kilu nietrafionych pojęć, paru dziennikarskich defektów oraz garści wątpliwych tłumaczeń sprawił, że słowo „emerytura” dopasowane zostało do pokerowego zawodowstwa. A ma się do niego tak, jak Rafał Brzozowski do jam session z Deep Purple.
Ciekawsze jest to, że Quoss jest kolejnym, który, być może, dyplomatycznymi słowami ucieka od krytyki pokera jako życiowego clue. Mógłby, jak wielu przed nim, powiedzieć: „Poker dał mi wiele, dzięki niemu nauczyłem się mnóstwa rzeczy, które przydadzą mi się na nowej, kurna, drodze życia. To było kilka znakomitych, ciekawych lat. Bla, bla, bla”. Ale tego nie robi. Więc albo jest szczery i rzeczywiście ma mieszane odczucia, albo chce być w pewien sposób fair wobec środowiska i daruje sobie stwierdzenie, że w szerszej perspektywie poker to cholerne szambo.
Fabstinho w tej drugiej wersji wcale jednak nie zaserwowałby nam breaking news. Najpierw przypomnijmy sobie unikalnego, smutnego Pepe Colmana, który nawiedził nas przy okazji The Big One for One Drop w 2014 roku. Minęło już wystarczająco dużo czasu od tamtego eventu, więc czuję się w obowiązku pokrótce przypomnieć fabułę: oto zwycięzca najgrubszego eventu w historii tej części galaktyki odmówił uśmiechu i wywiadów, bo poker to zło. Z bólem wiadomo czego zgodził się na fotki, bo jak tak można, gdy na świecie co cztery minuty jeden chłopiec obdzierany jest z dziewictwa przy zielonym suknie i łamana jest konstytucja?
To tylko najsurowszy z przykładów. Dorzućmy do tego setki ostrzegawczych felietonów i wywiadów z topowymi graczami, z których biją rady przezorności. Karciane media często serwują nam słowo na niedzielę, w którym przestrzega się niedoświadczonych pokerzystów przed przedwczesnym przejściem na zawodowstwo czy niedocenianiem trudności i zagrożeń, jakie niesie za sobą profesjonalna gra.
Czy więc rzeczywiście jest tak źle? Czy ambasadorowie tej gry, społecznościowi liderzy oraz pokerowi dziennikarze kręcą film pt. ”Best way to live”, a poza kadrem trup ściele się gęsto i słodko-kwaśny zapach napalmu ulatnia się o poranku? Czy naganianie do depozytu i odcinanie lojalnościowych kuponów to tylko maskowanie brudnej rzeczywistości słynnych „5% graczy wygrywających” i całej reszty utopionych w porażce? Czy „baller life”, Meksyk, Tajlandia i hotele z widokiem na Jessikę Albę to tylko uśmiech do kamery, a w nocy poduchy toną we łzach samotności i braku swojego miejsca? Czy wreszcie Dan Colman i (przyjmijmy) Fabian Quoss to błędy Matrixa i niepokorne cele do odstrzału dla karcianych Illuminati? A może jako jedni z nielicznych przemycają prawdę?
Tą prawdą jest, że poker to trudny kawałek chleba. Twardy jak cyc Van Damme’a w „Kickboxerze”. Często bardziej mdły, niż prowadzący Polsat SuperHit Festiwal. To prawda, że za grubym kwitem idzie gruba wtopa. Za upswigiem – downswing. Za łączeniem pracy z wakacjami – łączenie znudzenia ze społeczną alienacją. To konieczność ciągłej pracy nad umiejętnościami, by wciąż wychodzić na plus. To świadomość faktu, że jedno spuszczenie ze smyczy mindsetu może doprowadzić do tragedii. To ciągłe ocieranie się o „zloty strzał” w turniejach, i mozolne szukanie „drobnych przewag” w grze stolikowej. To smutna żona, która wszystko rozumie, ale przecież jest tylko człowiekiem. To wódka, której nie można wypić i spotkanie, na które nie można pójść. I żadnych gwarancji.
Ale czym się to wszystko różni od innych młodzieńczych marzeń? Od wyjątkowych żywotów, o które świeży umysł może być zazdrosny? „Now look at them yo-yo's that's the way you do it – You play the guitar on the MTV. That ain't workin' that's the way you do it: Money for nothin' and chicks for free” – Mark Knopfler tak ubrał w słowa ideały “Pokolenia MTV” i koszmar “decent mana” lat osiemdziesiątych. Ale kariera rockmana to nie tylko “pieniądze za nic i laski za darmo”. To wyniszczający tryb. To lata pozornej miłości i prawdziwej samotności. To nietrafione kontrakty, oszustwa i zdzierstwa, miesiące artystycznej niemocy i krytyka soczysta jak Popularne bez filtra. To może być nawet dobry koks, który za dwadzieścia lat zeżre ci serducho, jeśli nie jesteś Keithem Richardsem.
Tyle samo trosk znajdziecie w świecie filmu, tak magicznym dla odbiorcy. Biznesmen-milioner może mieć świat tam, gdzie Zbyszek Stonoga, bo go stać na wszystko. Ale finansowej wielkości często towarzyszy strach, który prowadzi do chorobliwych zmian osobowości. Podróży trudniejszych, niż wejście na biegun. Podróży, z których nie ma powrotu.
I tak zjeżdżając w dół piramidą „pracy marzeń” znajdujemy w końcu coraz więcej zmartwień. A na dnie zostaje tylko szczypta zadowolenia. Nie zmienia to faktu, że ludzki umysł zorientowany jest w równej mierze na coraz większy apetyt, jak i mimowolne przeżywanie niechcianych trosk. Stąd teksty „chciałbym być tam, gdzie on” w połączeniu z „ten to ma – jakie on może mieć problemy” spinają się w łańcuch, który toczy koło. I tylko nieliczni w pełnym blasku tkwią poza zbiorem, ale im po prostu brakuje człowieczeństwa.
Poważny poker jest o wiele trudniejszy do dźwignięcia, niż wydaje się to scrollującym ściany swoich idoli na facebooku. Wiedzą to tylko ci, którzy znaleźli się w nim w stu procentach. Moralny obowiązek każe im ostrzegać, a niekiedy walić w czambuł. Ale tak, jak poker nie jest wyjątkowy pod względem zapewniania wiecznej szczęśliwości, tak nie stanowi ostatniej planszy w najtrudniejszej grze świata. A że wciąż daje więcej możliwości, niż randomowe dziesięć zajęć, i potencjalnie gwarantuje więcej funu, niż znakomita większość prac świata – nie należy z niego rezygnować, bo ktoś nie dał rady. Bo po drodze do mistrzostwa mija się setki sparzonych i dziesiątki martwych.
Zobacz, ilu się udało. Wystarczy przestać wygrywać, a zacząć zarabiać. I to paradoksalnie nie na finansowych i policzalnych płaszczyznach. Brzmi co najmniej intrygująco, ale to podstawowa prawda. I materiał na zupełnie inny artykuł.