Alkohol towarzyszy grze w karty od jej początków. Dawniej wóda i poker były nierozłączne niczym śmierć i Sean Bean. Dziś poker na najbardziej profesjonalnym z poziomów promowany jest jako gra trzeźwości umysłu, mentalnego przygotowania, koncentracji Jedi i bułka przez bibułkę. Przez wszystkie te lata, gdy środowisko dojrzewało do tych poważnych wniosków, sukcesy odnosiło wielu graczy, którym bania, bomba i pełne laczki nie przeszkadzały w wygrywaniu.
Raczyłem się boozem przy karcioszkach, zanim to było modne, gdy robił tak każdy i robię to, gdy moda przeminęła. Zawsze byłem osobliwością, bo litrową Kadarkę robiłem do każdej sesji online, a na żywo, z kumplami, sączyłem mineralną. Po latach trochę spokorniałem i spotkanka na żywo rozpoczynam już od czterech piwek. Znam temat – mam referencje, listy polecające i odpowiednio poszlakowaną opinię. Stąd też mój odwieczny respekt dla tych, którzy umilają sobie czas procentami nie tylko w grze na miedziaki i zapałki, a potrafią przy tym grać solidnego pokera. A ci, którzy na trzeźwo są słabi i przewidywalni, a po wypiciu stają się królami sukna, to już w ogóle półbóstwa.
Billy Got His Gun
Na starcie heads-upu Main Eventu World Series of Poker w 1985 roku chipleaderem był ultimate gambler T.J. Cloutier. Naprzeciw sączącego czerwonego Lucky Strike’a Teksańczyka niemalże chwiał się na krześle brunet w beżowej marynarce. To Bill Smith. World Series znało już kontrowersje „Sailora” Robertsa, Bobby’ego Hoffa, Archie Karasa czy Stu Ungara, ale pijanego mistrza jeszcze nie było. Smith bowiem nie potrafił grać, gdy był trzeźwy.
Na „sucho” grał zbyt tight, miał złe ready, był kiepski. Jednak gdy wprowadzał się w stan częściowego upojenia – zaczynał grać agresywnie i bezbłędnie czytać przeciwników. Nie mógł jednak przekroczyć tej cienkiej granicy, kiedy to był zbyt pijany, by należycie myśleć. Siedząc przy finałowym stole z początku był standardowo pasywny. W miarę opróżniania kolejnych drinków gromadził jednak żetony rywali, aż w końcu odprawił z kwitkiem także Cloutiera.
T.J. był zawiedziony. Po latach mówił, że gdyby udało mu się „wyczekać” jeszcze kilkadziesiąt minut, Smith wpadłby pod stół, a turniejowi dyrektorzy mieliby ciężkie decyzje do podjęcia. Tak trzeba żyć.
Książęce Złote
W galerii pijanych mistrzów nie może zabraknąć Scotty’ego Nguyena. Kolorowy, błyszczący „The Prince of Poker” byłby jednym z najlepszych ambasadorów pokera, gdyby nie jedna, mała rysa. A raczej szeroka na tramwaj, pełna Cristala i Millerów wyrwa, w którą pijany jak bąk Scotty wpadł w 2008 roku przy okazji wyjątkowego 50.000$ H.O.R.S.E. eventu na WSOP.
Nguyen swój niepodrabialny styl budował w oparciu o uśmiech, otwartość i radosne piwkowanie. Owa cienka granica, która w przypadku Smitha oznaczała zgon absolutny, u Księcia równała się tzw. „fazie astralnej”, której kształt zależny jest od otaczających upojonego emocji. I stało się – „one more and it was all over, baby”.
Scotty przegrał ze dwie pule i został łajzą pięciolecia. Zniszczył świetne widowisko, w trzy godziny zburzył budowaną latami reputację. Zniechęcił do pokerowej kariery Michaela DeMichele i rozbił emocjonalny bank Erika Lindgrena. Który przecież, jako kolejny ultimate degen, niejedno widział, także w lustrze.
„You can’t beat a drunk” – płakał E-Dog, w złości odwracając się od railujących Nguyena graczy, także swych kumpli. A któż tworzył owo grono? Pijani Layne Flack i Gavin Smith. Layne – Keith Richards pokera, który szamał extasy jak dropsy, a hamburgera popijał sześciopakiem Buda. I Gavin, bełkoczący podczas Poker After Dark.
Co jest najciekawsze? To, że Gavin „Cocktails – let’s have’em” Smith w feralnym odcinku PAD ograł samego Phila Ivey’ego. A Flack, dziś narkotykowo czysty i piwnie aktywny, w czasach swej uzależnieniowej świetności grał najlepszego pokera. Jeśli Phil Hellmuth określa kogoś mianem „geniusza Hold’ema” (i nie jest nim Phil Hellmuth), coś na rzeczy być musi.
Uważaj, jak tańczysz
W „starej gwardii” roiło się od tych, którzy nie kończą na dwóch piwkach. Opisywany przeze mnie jakiś czas temu Men „The Master” Nguyen właściwie nie grał bez procentów, ale (z małymi wyjątkami) zawsze utrzymywał względny fason, w czym przypominał mi mojego wujka Józka. Także Phil Laak dał się poznać będąc pod sporym wpływem.
A to tylko świecznik i szczyt szczytów – także na naszym krajowym podwórku mamy asów przestworzy, którzy szklance nie odpuszczają nawet przy finałowych stołach ważnych eventów. W najlepszych miejscach bywałem dawno i rzadko, ale zabrakłoby mi palców u rąk, by wyliczyć rodaków, którzy pasują do tematu artykułu.
Można znać się na rzeczy i balansować na linie stanu łaski. Można jednak doprowadzić do sytuacji, gdy pokerowy profesjonalizm zostanie przesłonięty amatorstwem w piciu, a po wszystkim pozostanie wstyd. Kanadyjczyk Jeremy Brown przystępował do HU Borgata Poker Open 2009 z przewagą 19:1 wobec Olivera Busqueta. Ale to jego przeciwnik cieszył się z końcowego zwycięstwa. Czy Francuz dostał runa życia? Nie, to Brown grał najgorszego pokera, jakiego kiedykolwiek nagrywała telewizja. Dlaczego? Chłopak postanowił uczcić grę na final table, jednak w miejsce musującego Piccolo, żelków Haribo i stożkowych czapeczek wybrał poważny alkohol.
Epilog: Best Story Ever
Na koniec przygotowałem dwa nazwiska – legendy w zakresie „poker stories” i wzorce degeneracji. Nieżyjący już Paul „Eskimo” Clark zasługuje na osobny tekst. Gry w pokera uczył się podczas wojny w Wietnamie, gdzie służył jako medyk. Wówczas nauczył się pić i robił to dobrze. Po wojnie zajmował się zagryzaniem wódy surowymi świniakami i budyniem ze smalcu, więc gdy rozpoczynał swą poważną pokerowa karierę w 1988 roku, jego zdrowie było już tak fatalne, że grube picie nie wchodziło w grę.
Wygrał trzy bransoletki WSOP i tytuł WPT, a jego miłość do pokera była wielka i wyzbyta przezorności. Niech za dowód powyższego służy historia z eventu Razz podczas World Series w 2007 roku. W turnieju grał także Chris Ferguson, ale tym razem to Eskimo był Jezusem, bo upadał trzykrotnie. Monstrualne nadciśnienie, upalny dzień i stek z psa sprawiły, że Clark zasłabł. Odmówił jednak przewiezienia do szpitala, gdyż był nadal w grze. Po trzecim zasłabnięciu medycy zajęli się nim na miejscu i stwierdzili potencjalny zawał. Ocucony gracz postanowił pozostać przy stole i zajął czwarte miejsce. So sick – dosłownie i w przenośni.
Drugi z graczy to Sam Grizzle. Wieczny cwaniak, gambler, alkoholik, kombinator. Człowiek szorstki niczym więzienny ręcznik i bardziej nielubiany niż zerwany pasek rozrządu. Na Samie Grizzle na pokerowym forum psy wieszała nawet jego własna żona. Nigdy też nie przeczytałem o nim nic dobrego.
Dlaczego łączę tych dwóch graczy? Dotyczy ich znakomita historia, jedna z najlepszych pokerowych opowiastek, jakie słyszałem. Niekoniecznie związana z tematem alkoholu, ale z degeneracją – jak najbardziej. I zasługuje na posłuch.
W przerwie jednego z turniejów organizowanych w Amazon Room Sam Grizzle i Eskimo Clark spotkali się w toalecie. Pochrząkali: „Co u Ciebie” – „A u Ciebie?”. Clark zapytał: „Chcesz wymienić się 10% w tym turnieju?”. Grizzle z miejsca: „Jasne, czemu nie?”. Następnie Sam wyszedł, a inny gracz zwrócił się do Eskimo: „Hej Paul, czy Ty właśnie swapnąłeś z Samem event za 1.500$? Przecież on został wyeliminowany dziesięć minut temu!”. Na to Clark: „OK, ja się nawet nie rejestrowałem”.
Sama słodycz, prawda? Podobnie jak chłodna wódeczka z dobrym soczkiem, brunatna szkocka łyżeczka, świeże piweczko, pachnące ogrodem wineczko. Kiedy uda wam się wspiąć na cienką linę przyjemności, tańczcie na niej jak Patrick Swayze. A gdy nie odkryjecie tajników tego wszystkiego – wtedy zawsze możecie zostać podręcznikowymi prosami.