Face to face with The Ace: Nazywał się Lucky Longrun

0
Face to face with The Ace

Longrun to najlepszy przyjaciel dobrego pokerzysty. Ale gdy największe pieniądze zgarnia najsłabszy, a my po raz kolejny przechodzimy obok tytułów – Piotr Szczepanik puka do naszych uszu, a butelka whisky otwiera się sama. Ech, łotrzyk.

Na starcie turnieju głównego World Series of Poker w 1979 roku karciani weterani musieli być zachwyceni widokiem zahukanego, ledwie orientującego się w pokerowych realiach 52-latka z Tulare, który Valium zagryzał pastylkami dla diabetyków, a srebrną Sierrę – papierosowym dymem jankeskiego odpowiednika Sportów. „Chodź chlebie, zjem ciebie”; przynajmniej w teorii. W praktyce Hal Fowler okazał się pomazańcem Boga Gutshotów, co doprowadziło go do mistrzostwa świata, zaś profesjonalistów – do bolesnych torsji. To była noc, w którą umarło Vegas, a łowcy szczęścia zwietrzyli swe szanse.

Pokerowy zegar toczył swe koło przez dwadzieścia osiem lat. W 2007 roku Fowler doczekał się kolejnego wcielenia; jak to z reinkarnacją bywa – na innym kontynencie: oto po szokującym triumfie Jerry’ego Yanga chińska filozofia równowagi straciła część blasku, kiedy to zawstydzone Yang skryło się w cieniu Yin. Przykładów, gdy wiekopomny triumf stawał się udziałem gracza wybitnie przypadkowego, jest więcej: Matt Perrins w 2011 roku, Christian Pham w roku 2015 i całe morze planktonu ze stołów online, że przypomnę choćby „maratika”. To jednak turniejowa gra live pozostaje terenem najbardziej nieprzejednanym, bo żeby mówić tu o longrunie, trzeba być co najmniej po pięćdziesiątce.

„Przecież miałem haka…”

„Wielka Improwizacja” z III części „Dziadów” Mickiewicza to temat, który gryzłem na maturze. Teodycea, bo o niej wydłubałem kilka dobrych stron, to próba uzgodnienia sprzeczności pomiędzy wiarą w dobrego i sprawiedliwego Boga, a złem i niesprawiedliwością na świecie. Teodycea w ujęciu pokerowym byłaby natomiast próbą uzgodnienia sprzeczności pomiędzy wiarą w longrun jako wyznacznik jakości gracza, a uskutecznianiem turniejów na żywo. Możesz bowiem zrobić próbkę tysiąca eventów, możesz mieć ponadprzeciętne wskaźniki ITM, Late Finish i wygranych netto, ale ilekroć analizował będziesz to, kto przeszedł do historii i w ilu przypadkach trzy outy historię tę klarowały – argument pokera jako gry umiejętności w oczach wątpiących stanie się „inwalidą”.

Powyższe to punkt widzenia graczy najbardziej świadomych – a inni? Ci słabsi, początkujący? To oni przeczytali te wszystkie arty, chłonęli treningi, brali coachingi, sweatowali, analizowali – a tu taki typ jeden z drugim dostaje strzał życia właśnie wtedy, gdy im żre tylko na pierwszym levelu satelity do side’a. Dlaczego to im znów zdycha combodraw w puli na chiplead i znów nie bronią asów na semi-FT? Czemu te life changing money są tak wysoko, daleko, czemu dla nich są właściwe zupełnie niedostępne? Turniejowy poker – ot, gra szczęścia…

Już kilka minut i kilka łyków kojącego piwka później przychodzi im ochłonąć i ukorzyć się wobec kolejnego potknięcia o mindsetowy płotek. Karta nie świnia, a wariancja nie chory niemowlak, żeby nie „odbiła”. Nie każdy może wygrać „bańkę”; póki co jest lepiej niż u 80% leszczy i od X-czasu jedzie się „na plus” – nie ma co narzekać. Brakuje tylko „błysku”, który przyjść musi; musi przyjść konsekwencja dobrej gry. Musi! Poker turniejowy nie jest przecież rosyjską ruletką, jak sądzi wielu miłośników gry cash. Sa przecież ci, którzy stanowią przykład odwrotny do tego, który nakreślił Hal Fowler.

Going once, going twice…

Twierdzenie, że „wyjątek potwierdza regułę” zawsze świadczy o wątpliwej inteligencji je głoszących, ponieważ wypływa wtedy, gdy brakuje argumentów. Reguła traci na swej sile, gdy pokaże się, że można inaczej, i tylko w zasadach językowej poprawności nic sobie ona nie robi z wyjątków. Czy gdyby przyjąć, że Phil Hellmuth ze swymi czternastoma bransoletkami, 59 miejscami w Top-10 i ponad setką cashy na World Series jest „wyjątkiem potwierdzającym regułę”, to czy byłby on po prostu „inny”, czy zwyczajnie… lepszy?

Gdy „Poker Brat” przedstawiał się pokerowemu światu, niemożliwego dokonywał Johnny Chan. W 1987 roku do Main Eventu przystąpiło 152 graczy, rok później – 167. Johnny wygrał dwa razy. OK, akceptowalne – back-to-back to w końcu termin stary jak świat. Ale kiedy w 1989 roku, po przebrnięciu przez gruby na 178 pokerzystów field, Chan znów zameldował się w heads-upie – w pochwach obrońców „teorii umiejętności” zaczynał twardnieć miecz zwycięstwa, a zwolennikom „teorii przypadkowości” miękły kolana.

W 2007 roku w evencie WSOP 2.000$ Omaha Hi-Lo Split wzięło udział 534 graczy. Zwyciężył Frankie O'Dell przed Thangiem Luu. Bez historii. Ale w tym samym turnieju w roku następnym Thang Luu poradził sobie z 832 pokerowymi oponentami i tym razem zdobył bransoletkę. Imponujące, powiecie. W 2009 roku znów rozegrano event splitowej Omaszki, który zaszczycił swą obecnością obrońca tytułu. 918 graczy w stawce i kolejny triumf Luu! Back-to-back-to-back na niemal 2,3k rywali.

Chociaż przykłady z zamierzchłej przeszłości zwykle oporniej działają na wyobraźnię, to warto wspomnieć o jednym z najbardziej tajemniczych pokerzystów w historii, który w ciągu zaledwie trzech lat zdołał potężnie rozbłysnąć i zniknąć nagle z karcianej rzeczywistości. Lakewood Louie, bo o nim mowa, w swoim dorobku ma zaledwie cztery starty na WSOP, wszystkie jednak zakończone zwycięstwem. W maju 1978 roku nikomu nieznany przybysz z Lakewood shipnął 5.000$ Draw High, by w kolejnym roku triumfować w 2.000$ Draw High i 1.500$ Ace-to-Five Draw. W 1980 zwyciężył jeszcze w evencie Razz i… po prostu zniknął. I to dosłownie. Cóż, trudne to były czasy – być może jego nowym domem stały się piaski pustyni Nevady, ale jedno jest niezaprzeczalne: pozostawił po sobie solidną legendę.

Ostatni, ale chyba najlepszy przykład to wielki Bill Boyd, podobno najlepszy gracz w historii Five Card Stud i paradoksalnie człowiek, który przyczynił się do śmierci tej odmiany. W latach sześćdziesiątych pięciokartowy Stud, choć dziś pachnący nudą, był jednym z najbardziej popularnych wariantów, a Billy Boyd był jego Alfą, Omegą, Focusem i Fiestą. Gra ta czterokrotnie gościła w harmonogramie WSOP i za każdym razem była dominowana przez sędziwego mistrza z Arkansas. Ktoś zapyta – ile warte są brejslety Boyda, choćby ten z 1973 roku, kiedy to wziął on nagrodę bez gry, nie musząc stawiać czoła żadnemu z przeciwników? Ale medal ma i rewers – turniejowy Five Card Stud umarł, gdyż nikt nie odważył się stawić czoła Boydowi. Sam Doyle Brunson powiedział kiedyś: „Choćbyś miał o tysiąc dolarów grać w 5CS za 50 centów, a za przeciwnika miałbyś tylko Billa, będzie to pozbawione sensu, bo po co tracić 50 centów?”.

Dream On

Jak to więc jest z tymi turniejami? Sceptyk powie, że wrzucanie ciułanego przez trzy dni stacka na coinflip w turnieju głównym WSOP ma tyle wspólnego ze skillem, co Mia Khalifa z ajatollahem Chomeinim. W odpowiedzi usłyszy on, że przecież proces podejmowania właściwej decyzji jest bardziej skomplikowany, niż wsuwając z AK obstawianie rywala na niską parkę, a zwątpienie w konsekwencję i wykonywanie ruchów wbrew A-game może być źródłem scary-zachowań i degradacji naszych bazowych koncepcji. Sceptyk odpowie: gdzie tworzy się longrun w takim Main Evencie WSOP, a nawet w całym przekroju WSOP czy WPT? Jak można uzyskać w całej swej karierze miarodajną próbkę, która będzie w stanie powiedzieć nam, dlaczego nie zdobyliśmy mistrzostwa świata? Czemu Hal Fowler i Jerry Yang wiszą pod sklepieniem Rio All Suite, a niewielu pamiętać będzie Bobby’ego Hoffa czy Deweya Tomko? Czy Qui Nguyen jest „lepszy” od Seidela czy naszego Dimy?

Nie sądzę. Prawdą jest jednak, że nie ma sensu liczyć oddsów, jakie na nowe życie mieli frajerzy, którzy haniebnie wyrzucali nas z gry, bo właśnie niespodzianki stanowią esencję turniejów. Bywa to drażniące, ale to marzenia kazały nam zarywać pierwsze noce w kasynach i marzenia te motywują zawodowców po kres ich karier. Wygrywający grinder wysokich stawek cash online wyjeżdża na WSOP, bo chce marzyć, a marzenie płonie tym silniej, im wydaje się być odleglejsze i trudniejsze do spełnienia.

Poprzedni artykułWPT Amsterdam – Sebastian Malec w trzecim dniu Main Eventu!
Następny artykułPokerowi uchodźcy czyli życie po Black Friday