Nie pamiętam już, czy szybciej nauczyłem się wiązać buty, czy grać w karty. Były dziesiątki gier – od „świni”, „durnia”, „jedenaście” i „szóstkowego” po kierki, tysiąca, makao i remika – w które od szóstego roku życia wsiąkałem pod skrzydłami chrzestnej matki. Każde wakacje, ferie i te wyjątkowe dni, kiedy miała się zaopiekować mną i siostrą – wszystko to niezmiennie kojarzę z wielogodzinnymi sesjami, rozgrywanymi w wielkim, chłodnym salonie leśnego domku na krańcu oberlandzkiego Zalewa.
Był też poker – grany w owych latach u dziadków przeciw kantującemu, wciętemu stryjowi. Potem – w świetlicy; z kumplami od ping-ponga lub ze „sklepową strażą”, na lepiącym się od jaboli stołem, sklejonymi jabolem kartami. Pokera uczyłem następnie trzecioklasistów w podstawówce w Przezmarku, czwartoklasistów w szkole zalewskiej, współmieszkańców w morąskim internacie, studenciaków na UWM, ziomków z Jarot i cwaniaków z Dworcowej. Różowe lata dziewięćdziesiąte, tęczowy krajobraz przełomu wieków.
W 2009 roku skończyłem studia. Musiałem opuścić malownicze serce Górnych Prus z przezroczystymi jeziorami, lasami pełnymi borowików, bursztynowym świerzopem i gryką białą jak śnieg. Dziś Gajdy do cna pokryła bieda, patologia i brak przyszłości, ale w tamtych czasach całe to dziadostwo było tylko zwykłą codziennością połowy kraju, a z warstwy beznadziei dumnie wynurzało się prawdziwe piękno. Swój nowy dom znalazłem na Ziemi Dobrzyńskiej, gdzie brakowało czystych jezior, z lasów targało się podgrzybki, a w pokera nie grał nikt.
Mazowsze-Parcele. 250 mieszkańców. W wiejskiej gminie Czernikowo, liczącej niespełna dziewięć tysięcy meldunków. Najpierw pokerem zaraziłem przyszłych szwagrów, potem paru ich kumpli, aż wreszcie, w lutym 2011 roku, z pomocą samorządu zorganizowałem Czernikowo Open. Dysponowałem wówczas dwiema walizkami żetsów, pięcioma taliami solidniejszych kart i wyciągniętymi z szafy białymi obrusami, żałośnie imitującymi właściwe sukno. Miałem Tournament Directora na starym lapku i gminny rzutnik.
Na turniej NL Hold’em zarejestrowało się ponad dwadzieścia osób: oprócz mnie dwóch moich szwagrów, paru wspomnianych przeze mnie kumpli, którzy zdążyli już liznąć „dwie karty”. Oprócz tego kilku weteranów pokera dobieranego, garść młokosów z piwkiem, trzech nauczycieli miejscowych szkół i grono ciekawskich, zaintrygowanych przedsięwzięciem.
Miałem ogromny katar, 39 stopni gorączki. Nie mogłem jednak odwołać eventu. Udało mi się wygrać ten turniej i było to szczęściem dla nas wszystkich, bo gdyby skończyło się inaczej, nieświadome longrunów i wariancji towarzystwo uznałoby, że Wielki Pan Karciarz to jednak cienias, ewentualnie, że poker to wciąż ruleta. A tak echo niosło prawdy wiary: przyjdźcie na następny turniej, trenujcie i rozwijajcie się, a będziecie coraz lepsi i też zaczniecie wygrywać. A świadomość poprawy umiejętności będzie smakować wybornie.
Dwa miesiące później wystartował pierwszy sezon Czernikowskiej Ligi Pokera Sportowego. Osiem kolejek ligowych, najsłabszy wynik „odpadał”. Po zasadniczej fazie graliśmy Premasters i Masters. Wszystkie turnieje były całkowicie darmowe, bo chore prawo święciło wówczas prawdziwe triumfy, a my przecież lokalowo i finansowo wspierani byliśmy przez miejscowy samorząd. Początkowo pojedyncza kolejka ligowa nie niosła za sobą nawet pucharu dla zwycięzcy, ale chętnych nie brakowało. I cieszył fakt, że pomimo gry o „pietruszkę” wszystkim udzielały się emocje rywalizacji, zaczynał kiełkować pewien prestiż przynależności do najlepszych.
Ale na pieniądze też graliśmy – w weekendy bez ligowej kolejki spotykaliśmy się w legendarnej salce przy zajezdni PKS-u. Zaczynaliśmy od 0,10/0,20 gr, ale przez te wszystkie lata wybuchło wiele organizacyjnych rewolucji. Początkowo niektórym żal było przegrywanych dyszek, bo i moje umiejętności wyraźnie wówczas górowały nad tym, co prezentowała reszta, ale potem wielu zdało sobie sprawę, że za dobrą zabawę płaci się wszędzie, a w naszym przypadku istniała jednak szansa zarobku. Dziś podziemie ma się lepiej, niż kiedykolwiek, ale z oczywistych względów spuszczę na to wiadomą zasłonę. Zresztą od kiedy urodziły się moje dzieci, jestem tam rzadkim gościem.
W 2013 roku zrezygnowałem z Mastersa, rozszerzając jednocześnie harmonogram do dziesięciu kolejek ligowych. Z pomocą władz gminy udało się kupić kolejne żetony, karty, pokerowe sukno. W 2014 roku mieliśmy pierwszy pokerowy stół, w 2016 roku – kolejny. Pomiędzy sezonami organizowałem Pokerowy Puchar Lata, Pokerowy Puchar Zimy, Mistrzostwa Heads-Up, kolejne edycje Czernikowo Open, a także mistrzowskie rozgrywki w makao tradycyjnym – w formule pełnego stołu oraz HU.
Wprowadzałem do rozgrywek kolejne warianty, chcąc spełnić jedno ze swych marzeń i regularnie rozgrywać turnieje live w niszowe odmiany. Nie sądzę, by istniało podobne miejsce w kraju, gdzie na terenach wiejskich 25 osób zasiada do turniejowej gry w Badugi czy Stud Hi/Lo. A my grywamy jeszcze w Omahę, Crazy Pineapple, Courchevel Hi/Lo, Razz, Draw High, Deuce-to-Seven czy Oklahoma Hold’em.
O ligowe mistrzostwo rywalizują licealiści i pięćdziesięciolatkowie, kobiety i mężczyźni, pracownicy fizyczni, urzędnicy, nauczyciele i przedsiębiorcy; gracze z Torunia, Chełmży, Kikoła, Lipna czy Grudziądza. W zakończonym we wrześniu sezonie siódmym zagrało łącznie 39 pokerzystów. Tylu graczy w małej wiosce uskuteczniało Stud czy Draw – czyż to nie piękne w naszej toksycznej rzeczywistości?
Urodziłem się za późno lub za wcześnie i żyłem nie tam, gdzie trzeba, by osiągać prawdziwe pokerowe sukcesy. Znałem nie tych ludzi, grałem nie w to, w co grać należało, a właściwie od dnia przeprowadzki jestem tylko pasjonatem z bagażem przestarzałych strategii w morzu learningowych grup, poker chatek, coachingów, szkoleniowych materiałów i dostępności rozgrywki, jaką daje poker online.
Ale wykreowanie pokerowej sceny w małym Czernikowie to sukces, z którego jestem szczerze dumny. U pożeraczy wielkich kasyn ten świat może wywołać uśmiech politowania, ale w ujęciu pasji to wielkie dzieło. Wszystkich zainteresowanych zapraszam na właściwy fanpage – sezon ósmy startuje już wkrótce.