Face to face with The Ace: In Dreams

1
Face to Face with Ace

Stateczność generuje wiele skojarzeń. Trudno znaleźć takie, które rozbudzają wyobraźnię, nakręcają, sprawiają, że jak najszybciej chcemy zamknąć rozdział przygód i zameldować się w życiu na poważnie. Nuda, obowiązki, zależność, starzenie się, śmierć – to standardowy łańcuszek pierwszych myśli. Łańcuszek oczywisty, po części bardzo prawdziwy – mamy przecież oczy i nie urodziliśmy się wczoraj.

Podobno przychodzi moment, gdy nieświadomie zaczynamy dążyć do stabilizacji. Nie jest oczywiście tak, że pewnego dnia zdajemy sobie sprawę, że rano coraz bardziej bolą nas kolana, częściej się wzruszamy i nie przeszkadza nam już płacz małych dzieci. Gdybyśmy byli świadomi tego, jak bardzo zakrzywimy bieg naszego życia, wystraszeni ruszylibyśmy w tygodniowy cug, by zapomnieć swoje imię. Nie – dzień, w którym odrażające ustatkowanie sprawi nam przyjemność, nadchodzi niespodziewanie.

Average lifetime to dzieciństwo, nauka, trochę imprez i buntu, zarobienie pierwszych pieniędzy, klasyczna ewolucja miłości prowadząca do wygodnej stagnacji i rutyna, którą z przyjemnością przerywamy urlopem, ale która jak nic na świecie bezpiecznie trzyma nas w pionie. A jeśli imprezy podobają nam się bardziej, niż innym, pierwsze pieniądze przychodzą same i w miłych okolicznościach, a łatwa miłość nie dostaje szansy na ewolucję? Wtedy możemy przeżywać młodość przez całe życie.

Te marzenia towarzyszą nam od wieków: bycie wiecznym chłopcem, niezależnym facetem, który robi to, co chce lub człowiekiem sukcesu, umiłowanym przez piękne kobiety i znienawidzonym przez zazdrośników. Piotruś Pan, Clint Eastwood, Jordan Belford. Bez wątpliwości postawimy obok zawodowego pokerzystę z Bahamami, Maltą, Meksykiem i Tajlandią w kalendarzu.

O dobrym życiu znanym z vlogów, facebookowych postów i instafotek marzy każdy początkujący pokerzysta. Każdy zahukany, pryszczaty grinder mikrostawek z przyjemnością przegląda multimedialne ulotki, których wiele w wirtualnym świecie, i żyje nadzieją, że dorosłość zabierze pryszcze, pieniądze przyniosą pewność siebie, a wytrwałość w pogłębianiu pokerowych umiejętności pozwoli mu kiedyś wejść do zaczarowanego ogrodu karcianych celebrytów.

Dobre życie dobrego pokerzysty nie sprzyja ustatkowaniu się. Czy problemem jest przyszłość w ujęciu finansowym? Niekoniecznie – dywersyfikacja portfela i względna wstrzemięźliwość kapitałowa przy odpowiednich zarobkach mogą rozwiać niepokoje związane z emeryturą, downswingami czy losowymi przypadkami. A może głównym problemem jest częstotliwość wyjazdów i „obywatelstwo świata”? Też nie. Oczywiście społeczny obraz malowany sierotami emigracyjnymi i „dziećmi kierowców tirów” nie stanowi dobrego krajobrazu dla zaangażowania w wychowanie dzieci i domku z ogródkiem, ale ta podstępna „potrzeba stateczności” okazuje się silniejsza. I bynajmniej nie ma tu najczęściej czynników patologicznych.

Co więc sprawia, że pomimo upływającego czasu najlepsi pokerzyści wciąż spijają drinki w cieniu palm, namiętnie tonąc w teraźniejszości? Odpowiedź nasuwa się sama, a można ją ująć na kilka sposobów:

Wersja ładna: Po co świadomie rezygnować z życia, do którego dążyło się przez całą karierę; do życia marzeń? Czy to dziwne, że ta książkowa dorosłość została uśpiona, skoro „chwilo, trwaj!” to jedyne, co rzuca się na usta?

Wersja brzydka: „Nuda, obowiązki, zależność, starzenie się, śmierć” – w pierwszym akapicie tekstu tkwi cała prawda. Podręcznikowe rodziny zakładają grzeczni katolicy wychuchani przez mamusie, małomiasteczkowa „medel-medel kles” z dziur bez perspektyw, uśpione w  wyścigu szczury i zaciążone Karyny (jak trafią na Sebixa z sumieniem). Mam jedno życie – po co nakładać na siebie ograniczenia?

Wersja właściwa, stanowiąca pewną syntezę dwóch powyższych, to znak naszych czasów. Wydaje się, że ludzie sukcesu uczyli się życia dla siebie, podczas gdy ludzie od najmłodszych lat przyzwyczajeni do ustępstw, zależności i poświęceń częściej żyli dla innych, wobec czego łatwiej jest im odnaleźć się w trudnych chwilach partnerstwa czy roli rodzica.

Człowiek „poświęcający się” odmawia sobie szczęścia, które mu się należy i czerpie radość z przewartościowywania rzeczy, które cieszyć nie powinny. Człowiek „maksymalizujący” wprowadza w czyn to, co w zakamarkach korytarza marzeń skrywa umysł człowieka „od poświęceń”. Na którym chcecie być biegunie? Odpowiedź wydaje się prosta.

Ale ten „od poświęceń” dzieli się na dwoje. Jeden z nich to człowiek stłamszony codziennością, duszący się obowiązkami. Nienawidzący beznadziei i nużącej codzienności, gdzie wypada mu być dobrym człowiekiem, a on czasem chciałby móc mieć świat gdzieś i wsiąść do byle jakiego pociągu. To człowiek, którym nikt nie chciałby być. To człowiek najbardziej powszechny.

Ale jest też ten drugi. Ten, który potrafi czerpać prawdziwą przyjemność z pomocy bliskim. To człowiek, który czuje się spełniony widząc uśmiech na twarzy dziecka, żony, matki. Na którego możesz naprawdę liczyć w trudnych chwilach, bo on nie tyle żyje dla poświęceń samych w sobie, ale po to, by dziwnym, wewnętrznym nakazem ratować świat. By syn i córka darzyli go szczerym uczuciem. By żona czuła oparcie i bezpieczeństwo, ojciec – dumę, sąsiad – życzliwość, a kobieta z walizką w pociągu i starszy pan w markecie – człowieczeństwo. To bohater frazy „jestem w szoku, że tyle dla mnie zrobiłeś – ja bym tak nie potrafił”.

Tych ludzi jest najmniej. Ci są najbardziej wyjątkowi. Dziś wydaje się, że „daj, a tobie kiedyś będzie dane” stało się „daj, a potem kopną cię w dupę”. Na szczęście jednak wersja oryginalna przetrwała nie tylko w starych kronikach. Czasem warto pokusić się o refleksję, co lepiej po sobie zostawić. Czy wspomnienie zdobycia wszystkich szczytów świata, które zgaśnie razem z naszym ostatnim oddechem, ale przecież wówczas już nas to nie będzie obchodzić? A może myśl, że wykonało się kawał cholernie dobrej roboty?

„Być” i „mieć” to wcale nie relacja albo-albo. „Mieć” to egzystencjalny obowiązek ciała, „być” – najbardziej wyjątkowa z cnót duszy. Wy, zakochani w pokerze nowicjusze – pamiętajcie, że ten drink z palemką z albumów waszych idoli nie może być celem samym w sobie. Jeśli o tym zapomnicie, może być za późno, gdy przyjdzie wam to sobie przypomnieć. I chociaż to cholernie abstrakcyjne, to jestem pewien, że lepiej żałować miejsc, w których się nie było, niż prawdziwej miłości, na którą nie znalazło się czasu.

Poprzedni artykułCzechy – Emma Fryer zginęła w wypadku samochodowym
Następny artykułBattle of Malta – zagrał pierwszy turniej w życiu i wygrał 200.000€!

1 KOMENTARZ

  1. Rewelacyjny tekst, również dlatego że bardzo spójny z moim życiem i postrzeganiem rzeczywistości. Mam tylko nadzieję że przesłanie zachęci do zatrzymania się na moment i refleksji nad tym co wartościowe na prawdę a co na chwilę.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.