Czas streścić ostatnie pół roku.
..tak więc w buddyjskim klasztorze w Tajlandii poznałem dziewczynę, z którą poleciałem zrobić kurs freedivingu na Bali i skończyłem dwa miesiące później grindując MTT w Meksyku, gdzie zupełnie przypadkowo Sparrow rozpoznał mnie na ulicy. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Jesień (dość rzadko powyżej +30st)
W Bangkoku usiedziałem pierwsze dwa tygodnie listopada. Kolejne dwa spędziłem na tajskiej wsi o swojskiej nazwie Mukdahan. W grudniu zjeździłem Isaan (północno-wschodnią część Tajlandii) napotykając różne losowe przygody. Ich kulminacją było spędzenie Bożego Narodzenia ze specyficzną grupą Australijczyków. Świąteczny obiad jedliśmy w przydrożnym barze należącym do AJa. Wcześniej jak gadałem z nim na Skypie, to się zastanawiałem dlaczego ma tak czarną skórę, skoro ewidentnie wydaje się być białym… Pracuje w kopalni czy co? Jak go zobaczyłem na żywo, to się okazało, że po prostu całe ciało (całe! uszy też!) ma w tatuażach.
Ale nie on był najbardziej specyficzną postacią, z którą siedziałem przy świątecznym stole. Bezpośrednio po mojej prawej indyka wcinał radosny i towarzyski osobnik, który właśnie niedawno wyszedł z azjatyckiego więzienia. Siedział tam w celi z człowiekiem, na podstawie którego życia powstał film „Pan życia i śmierci” z Nicholasem Cagem w roli głównej. Siedział oczywiście za niewinność, bo jak mówił – wcale nie zabił, tylko został wrobiony. Za to jak jeden koleś, który tam w środku zamieniał jego życie w piekło, wyjdzie, to on go znajdzie i to, że wcześniej nie zabił, się zmieni… Jakiś wyjątkowy badass to ze mnie nie jest, ale przynajmniej Sons of Anarchy obejrzałem na żywo 🙂
Zima (w nocy i w okolicach +20st)
Sylwestra spędziłem nie na ostrej imprezie, na którą już specjalnie nie miałem ochoty, ale ze znajomymi w Bangkoku na zrelaksowanym oglądaniu fajerwerków z dachu wieżowca. Parę dni później poleciałem do Chiang Mai na północy Tajlandii i tego samego dnia, co tam wylądowałem, znalazłem się w klasztorze. Oryginalnie medytacyjny retreat miałem zaplanowany na marzec, ale stwierdziłem, że przyśpieszę moje odosobnienie.
O pobycie w klasztorach mówiłem sporo w videoblogach, więc nie będę się powtarzał. Poza wewnętrznymi przeżyciami, do końca życia zostanie ze mną głos mnicha, nieustannie powtarzający do każdego choć trochę nie do końca skupionego rezydenta – „Knowing, knowing, knowing”.
Po 10 dniach w Wat Ram Poeng zdecydowałem, że czas stamtąd wyjść. Tara, Holenderka z Amsterdamu, odwrotnie do mnie – 26 dni temu przyszła na 10 dni, ale postanowiła zostać dłużej i wychodziła tego samego dnia co ja. Andi, dość roztrzepany wesoły Niemiec, zaczynał razem ze mną i miał wyjść po 10 dniach, ale pogubił się z kalendarzem i zostawał jeszcze dzień dłużej. Natalie, amerykanka z Kalifornii, ciągle wahała się jak długo ma zostać, ale też ostatecznie opuściła klasztor 11-stego dnia, razem z Andim.
W czwórkę przez następnych parę dni włóczyliśmy się po uliczkach i rynkach Chiang Mai zajmując się oglądaniem, kosztowaniem, poznawaniem i ogólnie przeżywaniem wszystkiego z nieprzyzwoitą intensywnością. Ciężko opisać ten stan będący mieszanką egzaltacji, głębokiego skupienia i efektu wyjścia z więzienia. Rozmawialiśmy o tym, jak niesamowitym przeżyciem może być wzięcie gorącego prysznica, czy też o tym, ile razy dziennie będąc w klasztorze myliśmy zęby albo dobrowolnie zamiataliśmy podwórze, żeby wprowadzić trochę urozmaiceń do rozkładu dnia. Andi opowiedział nam, że aż do ostatniego dnia swojego pobytu tam myślał, że mnich powtarza do nas „Annoying, annoying, annoying” (And he indeed was annoying :).
Dla mnie osobiście, najpiękniejszą rzeczą po przedwczesnym wyjściu z klasztoru było to, że byłem kompletnie „odcięty”. Wszyscy myśleli, że jeszcze przez ponad dwa tygodnie nie istnieje żadna opcja kontaktu ze mną. Nie miałem ze sobą żadnych rzeczy. W oryginalnym planie zamierzałem wrócić do Bangkoku w dniu wyjścia z klasztoru, a do klasztoru miałem przygotowany specjalny, obowiązkowo biały strój. Do tego nowokupiona tajska bielizna rozmiaru XL okazała się za mała do tego stopnia, że nie przecisnęła się nawet przez moje uda (w Polsce noszę M lub L).
W efekcie znalazłem się na końcu świata, celowo odłączony od wszystkiego: Internetu, Skypea, maila, fejsa, jakiegokolwiek bagażu, czy to fizycznego, czy emocjonalnego. Jeżeli ktoś z Was będzie miał kiedyś okazję spędzić parę tygodni bez jakiegokolwiek urządzenia elektronicznego i kontaktu ze światem zewnętrznym, to polecam, bo nie ma wiele lepszych rzeczy.
Muszę jednak przyznać, że dwa t-shirty to za mało. Jak jeden jest mokry po praniu, a drugi przepocony po treningu Capoeiry, to człowiek się orientuje, że jednak przyzwoicie jest posiadać trzy koszulki. Swoją drogą zakochałem się w Capoeirze. Naprawdę chodzi mi po głowie spędzenie następnych kilku lat na jej ćwiczeniu i zostaniu trenerem, coby spędzać życie rozwijając ciało i ucząc, a nie katując kręgosłup i oczy przy kompie. No, ale o moich chronicznie powracających rozterkach zawodowych apropos rzucania pokera, to może innym razem.
Tara i Andi podróżowali już od odpowiednio 6 i.. 18 miesięcy. Zresztą oni to jeszcze żadne ekstremum. W Chiang Mai poznaliśmy też innych expatów, między innymi człowieka, który od 6 lat posiada nie więcej niż 7 kilogramów dobytku, jak i ojca od półtora roku podróżującego z piątką (sic!) dzieci. Gdy zagadaliśmy go o to, stwierdził – „Normalnie to jest luz, ale teraz ich matka jest w Indiach na miesięcznym instruktorskim kursie yogi, to samemu jest trochę ciężej”. Kiedy dwoje z piątki wybiegły z baru z owowcami, w którym jedliśmy śniadanie, i gdzieś zniknęły na 15 minut, to 6-letnie opiekowało się tym 3-letnim, więc rzeczywiście luz.
Od różnych podróżników często można było usłyszeć pozytywne opinie o Indonezji. Tara i Andi byli już tam w czasie swoich wojaży. Andi szczególnie zachwalał Bali, gdzie, jak mówił, poznał świetnych ludzi prowadzących szkołę nurkowania, surfowania, glidowania i wszystkiego innego, co z wodą związane.
Natalie była w trakcie półtoramiesięcznych wakacji, miała jeszcze dwa tygodnie do zagospodarowania i miała ochotę nauczyć się freedivingu, którego nigdy nie próbowała, mimo iż jest instruktorką nurkowania i prowadzi stronę scuba.about.com. W przeciągu niecałego dnia podjęliśmy spontaniczną decyzję. Z ulicy weszliśmy do punktu AirAsia i zarezerwowaliśmy bilety na Bali.
Koniec części pierwszej.
Podróżujcie po świecie i osiągajcie profit
Grasiu
Que onda ?fajny tekst ale chyba jednak wole sluchac/ogladac twoje ujecia z 'planu’ , moze nie tyle wole, co lubie jak video towarzyszy Twoim wpisom.. bylam na Riviera Maya ale jako turystka (nie lezelam wprawdzie na plazy z 'darmowym’ coctailem w reku 3 tygodnie, ale zjechalam niezly kawal tej czesci Meksyku) i mialam dosc powierzchowny kontakt z lokalami ograniczajcy sie do zalatwiania spraw albo krotkich pogaduszek z miejscowymi..chetnie posluchalabym/poczytalabym co ty masz do powiedzenia na temat Meksyku..
Zdecydowanie lepiej sie Ciebie czyta niz slucha – wiecej pisania, mniej videoblogow 🙂
no ja sie akurat nie zgadzam…
Ja też się nie zgadzam! Te vlogi oglądałem jak dobry serial :).
Ja też wole czytać Grasia, ma lekkie pióro.
Każdy vlog jest dla mnie lepszy niż blog. Słaby vlog>niezły blog…No chyba że chodzi o jakieś kwestie czysto teoretyczne i wiedze
Cytując Kaczora Donalda – „Ile kaczek, tyle opinii” 🙂
Świetny blog, wczoraj obejrzałem wszystkie filmy za jednym razem :). Mnie zastanawia jak taka medytacja i życie tu i teraz wpływają np na kreatywność, wyznaczanie i osiąganie celów etc?
Wpływają zdecydowanie pozytywnie. Życie „teraz” nie oznacza siedzenia na kamieniu i nic nie robienia. Wręcz odwrotnie.
To tak, jak w jednym barze na Koh Phangan przeczytałem tabliczkę z napisem „Free drinks tomorrow” (Darmowe drinki jutro). Ale oczywiście, za każdym razem jak się tam pojawiałem, napis na tabliczce był taki sam. Jutra nie ma. Jakiekolwiek cel, zmiany, czy drinka ;), osiąga się teraz, a nie w przyszłości.
No to rzeczywiście jest czego zazdrościć. A ci co podróżują te 6 lat to z czego żyją? Jakąś kase przecież trzeba mieć…
Drugie pytanko. Nie interesuje cie już poker? Nie wiążesz z nim już żadnej przyszłości?
Gdyby go nie interesował poker, to odpuściłby sobie SCOOP.
Pewnie dzisiaj zagra kolejne eventy 🙂
No dobra. Zagra sobie Scoop(tez bym sobie chenie zagrał, jak każdy)…ale pisze, że chce być trenerem Capoeiry… Niedługo przed wyjazdem dużo pisał o mentalnym podejściu i o mindsecie. Pamiętam, że strasznie zachwalał książkę Tendlera i że bardzo odmieniła jego gre…a po paru miesiącach wyjechał do Azji i jak widać,raczej od grindu sie coraz bardziej oddala. Własnie wtedy kiedy chyba wspiął sie na najwyższy swój poziom. Więc pytam jak to jest. Tak z czystej ciekawości. Czy to już koniec?
Co do zarabiania przy podróżowaniu: Tara odłożyła pieniądze, zostawiła wszystko za sobą i wyruszyła w drogę na rok. Andi żyje z miesiąca na miesiąc chwytając się najróżniejszych robót, popracuje 2-3 miesiące, potem 3-4 kolejne się obija. W zależności w jakim kraju zarabia i w jakim wydaje te proporcje mogą być dużo lepsze/gorsze. Chris prowadzi portal internetowy, przez co co rano w barze można spotkać go z rozłożonym. Emil, nauczyciel freedivingu, przychodzi na plażę, szuka szkoły nurkowania i pyta, czy nie potrzebują kogoś. Jeżeli ma się dyplom zachodniej uczelni i zna bardzo dobrze angielski to w Malezji można z ulicy zostać menadżerem hotelu z pokojówką i szoferem (no, ale to wymaga zaprzestania podróżowania). Ludzie uczą angielskiego, są masażystami, robią jako kelnerzy i na zmywakach, pomagają przy organizacji koncertów czy festiwali.
Co do mnie i pokera to aktualnie intensywnie uczę się i grinduję MTT. Zamierzam to robić przez następny rok najprawdopodobniej. Ale tak, zastanawiam się nad odejściem od pokera. Dokładniej to opiszę w za-następnym odcinku bloga.
Freediving na Bali – miodzio 🙂
Pełen podziw!
Jeden z najciekawszych wpisow w tym roku. Keep it up !
będzie co opowiadać wnukom 🙂 kiedyś 😉
podoba mi sie 🙂 tez kiedys wygrinduje sobie dobre życie 😛
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.