Chciałam być marynarzem…

3

… ale szybko mi przeszło.

Z wyprawą na prom z chorobą lokomocyjną na barkach jest tak, jak z wsadzaniem palców w ogień – niby każdy mówi, że parzy, a jednak może nie będzie wcale tak źle.

Niestety muszę przyznać to z pełną świadomością, że parzy i to jak jasna cholera.

No ale w myśl znanej pokerowej sentencji – gdyby człowiek wiedział, że się wywali, to by usiadł.

Skoro wstęp do historii mamy za sobą, warto by wspomnieć kilka słów o samej wycieczce. Już przed startem turnieju wiedziałam, że mnie tam przywieje, nieważne w jakiej roli. Podświadomie czułam, że to będzie super wyjazd i że zwyczajnie nie może mnie tam zabraknąć. Jak się później okazało – kobieca intuicja mnie nie zawiodła.

Ostatecznie wylądowałam w roli pomocnika tournament directora, którego swoją drogą bardzo serdecznie pozdrawiam, bo jak zwykle napracował się biedaczek za 10 osób. Szczerze powiedziawszy, nie znam drugiej tak pracowitej i opanowanej osoby. Good job, Sir!

W przerwach pomiędzy przesadzaniem zawodników i kontrolą pracy krupierów, sama zasiadłam na chwilę za stołem. I powiem Wam szczerze – brakowało mi tego. Mogę powiedzieć, że pokera od dłuższego czasu mam we krwi, dlatego każda możliwość pracy z/dla pokerzystów jest dla mnie wielką przyjemnością. Narzuciłam dość mocne tempo przy stole, zrobiliśmy kółko bodajże w siedem minut, co jest chyba całkiem dobrym wynikiem. Nie wiem z czego to się bierze, ale za każdym razem gdy siadam za stołem zależy mi na tym, aby gra toczyła się jak najszybciej. Prawdopodobnie rozdaję tak, jak chciałabym, aby mi rozdawano. Mam nadzieję, że zawodnicy będą podobnego zdania.

Pierwszy dzień zmagań przy stołach upłynął mi szybko, łatwo i przyjemnie. Robota zrobiona, wszyscy uśmiechnięci i zadowoleni, czego chcieć więcej?

Niestety była to jedynie cisza przed burzą, a dokładniej sztormem. Ledwo co zdążyłam wystartować side event, usadzić chętnych do gry przy siedmiu stołach… i zniknęłam na jakieś 4 godziny. Była baba – nie ma baby.

Tak jak wspomniałam na wstępie – miałam szczerą nadzieję, że choroba lokomocyjna, która bez wątpienia mi towarzyszy, postanowi dać mi wolne na promie i dzięki temu będę mogła cieszyć się urokami okolicy i towarzystwem przemiłych ludzi. Nic bardziej mylnego, moja twarz w krytycznym momencie przybrała kolor trawki na pastwisku dla owiec. Jednym słowem – masakra.

Na szczęście około 3 w nocy cudownie ożyłam, stanęłam na nogi i stwierdziłam, że pora w końcu dojść do siebie. Dołączyłam do wesołej ekipy dwóch zaprzyjaźnionych krupierek i przemiłych zawodników. Prawdopodobnie towarzystwo tych drugich zmobilizowało mnie do zrobienia tego, o czym myślałam od początku wycieczki. A chodzi oczywiście o sławne już cashóweczki.

Tak, zaliczyłam swój debiut w cashówce. Z tego miejsca od serca pozdrawiam wesołą ekipę z Olsztyna, która swoim towarzystwem znacznie umiliła mi czas przy stole. W zasadzie to oni przyciągnęli mnie do tego stołu, więc dlaczego mieliby mnie przy nim nie ugościć? 🙂 Panowie, liczę, że się w najbliższym czasie spotkamy, oby w podobnych okolicznościach przyrody.

Ogólnie rzecz biorąc, cały wyjazd należy zaliczyć na jak największy plus. Towarzystwo znajomych (a także nowo poznanych) osób w znacznym stopniu rekompensowało trudy całej wycieczki, która momentami była dla mnie bardzo ciężka do zniesienia.

Najważniejszą nagrodą był jednak uśmiech na twarzach Eli i Moniki, wspomnianych krupierek, które dzięki mojej interwencji znalazły się na promie. Choć początkowo podchodziły do całego pomysłu z dużym dystansem i stresem wypisanym na twarzach, ostatecznie przyznały, że zachwyciła je atmosfera panująca na promie. Nie dziwię im się za grosz, bo sama mogę się pochwalić podobnymi odczuciami.

Jak pewnie łatwo zauważyć, moje obietnice dotyczące wzmożonej aktywności na blogu doczekały się bolesnej weryfikacji. Aktualnie jestem na etapie, w którym najważniejsza jest regularność w pisaniu tekstów na stronę, blog zdecydowanie zjechał na boczny tor. Noszę się jednak z zamiarem dodawania wpisów znacznie odbiegających od tematyki pokerowej.

Ponadto planuję założenie własnego fanpage'a na Facebooku, który miałby zbierać w jednym miejscu wszystkie moje teksty pisane dla Pokertexas, a także refleksje wynikające z dość nietypowych dla kobiet zainteresowań. Potrzebuję jeszcze trochę czasu na przetrawienie tego tematu, być może kolejny wyjazd na ciekawy event pokerowy popchnie mnie w tym kierunku.

Póki co raz jeszcze pozdrawiam wszystkich, którzy znaleźli się w moim bliskim otoczeniu na promie. Ten wyjazd utwierdził mnie w przekonaniu, że poker pod każdą postacią jest tym, w czym odnajduję się najlepiej.

Do następnego razu, Panowie i Panie!

PS Na koniec dorzucam akcent muzyczny, który nawiązuje zarówno do tytułu wpisu, jak i do szczęśliwego zwycięzcy Main Eventu Pokertour Baltic Adventure. Krzysiu, dobra robota!

 

Poprzedni artykułPojedź do Rozvadova z PokerTexas – specjalna satelita dla naszych graczy!
Następny artykułOlivier Busquet pokonuje JC Alvarado w walce MMA

3 KOMENTARZE

  1. Podobno z chorobą morską można się oswoić poprzez częste przebywanie na łódkach/promach – trochę samozaparcia 🙂

    • To była moja druga wycieczka promem, poprzednią zniosłam bardzo dobrze, pewnie dlatego, że morze było wyjątkowo spokojne. Ale tak jak mówisz – może to jest metoda 🙂

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.