Szkocka przygoda

2

Dziś opowiem wam o kolejnej wielkiej wyprawie i pięknych zabytkach, które miałem okazję zobaczyć. O masie atrakcji, kolejnym turnieju live, nowych doświadczeniach i niesamowitych wspomnieniach, których nikt mi już nie odbierze. Zasiądźcie zatem wygodnie, bowiem za chwilę przeczytacie i zobaczycie wszystko to, z czym miałem styczność podczas niedawnej wizyty w stolicy Szkocji.

Kierunek Edynburg

Po domknięciu wszystkich szczegółów, rozpocząłem wraz z kolegą podróż na lotnisko do Modlina. Jako, iż samolotami nie lata się zbyt często (tym razem czekały 4 loty), pierwsze momenty po oderwaniu się z pasa, były dosyć mało komfortowe. Na szczęście już po chwili mogliśmy się skupić na podziwianiu naszej planety zza okna. W Londyńskim Stansted czekała nas kilkugodzinna przesiadka i tam napotkaliśmy na pewne trudności. Otóż lot docelowy (jako jedyny ze wszystkich w ciągu kilku godzin…) miał obsuwę, czym pasażerowie oczywiście nie byli zadowoleni. Po wejściu na pokład, byłem tak zmęczony, że nawet nie wiem kiedy zdołałem usnąć a gdy się obudziłem, krążyliśmy już nad zatoką Firth of Forth. W tym momencie pierwszy raz podczas tego wyjazdu, wypowiedziałem magiczne „woooow”, a już po kilkunastu minutach podróżowaliśmy do centrum takim oto autobusem.

Po dotarciu na miejsce po raz drugi lekko się zawiesiłem i z ust wyleciało „wooow”. Tak w sumie, to nie wiedziałem, w którą stronę mam się patrzeć, ponieważ dookoła było tyle pięknych widoków… Tak czy inaczej, ruszyliśmy na poszukiwanie hostelu, który był położony w samym sercu miasta. Na miejscu czekała na nas miła niespodzianka, ponieważ zapłaciliśmy o 12£ mniej, niż w momencie rezerwacji.

Wieczorem wybraliśmy się na mały spacer, a przy okazji zlokalizowaliśmy kasyno, w którym zarejestrowaliśmy się do turnieju. Następnie udaliśmy się na zakupy (znaleźliśmy Polską półkę, dzięki czemu na śniadanie jadaliśmy serek wiejski hihi), po których odpoczywaliśmy już w domu, ponieważ już następnego dnia czekało na nas sporo atrakcji.

Słoneczny dzień

Sprawdzając prognozę pogody zobaczyłem, że piątek zapowiada się bardzo ciepły. Między innymi z tego powodu, jako pierwszy cel został obrany zamek. Po kilkunastu minutach mogłem zobaczyć mniej więcej taki widok 🙂

Przy kasie ustawiona była bardzo długa kolejka, przez co zaledwie o kilka minut spóźniliśmy się na obejrzenie wystrzału z armaty, który odbywa się punktualnie o 13. Także dane nam było jedynie go usłyszeć. Po zakupie biletu, byłem miło zaskoczony faktem, że otrzymałem oficjalną mapę zamku w wersji PL. Jak za chwilę zerkniecie, jest tam co zwiedzać.

Po przejściu przez bramę, dostrzegłem licznie ustawione działa a także, wspomniany przed chwilą One o'Clock Gun. Od tego momentu aparat miał bardzo dużo pracy. Chwilę później odwiedziliśmy jedno z wielu Muzeów, które znajdowało się na zamku. Mianowicie Narodowe Muzeum Wojny, czyli temat który w pewien sposób budzi we mnie zarazem podziw jak i niechęć. Tak czy inaczej, była to bardzo ciekawa lekcja historii.

Następnie powstawały kolejne porcje zdjęć :).

W drodze na szczyt, mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć Muzea Szkockiego Regimentu Królewskiego oraz Królewskiej Szkockiej Gwardii Dragonów, a także więzienie wojskowe. Bardzo ładnie prezentowały się kolejne działa i przepiękne widoki, które odsłaniały się coraz bardziej, podczas zmierzania na szczyt. Przed rozpoczęciem zwiedzania wiedziałem, że spędzimy tam kilka godzin, lecz nie sądziłem, że zajmie nam to aż 4 godziny! Żebyście tylko nie pomyśleli, że marudzę z tego powodu. Czas, który tam spędziliśmy tylko potwierdzał atrakcyjność tego miejsca. Jako ciekawostkę dodam, że załapaliśmy się nawet na zmianę warty.

Forteca według mnie jest trochę hipnotyzująca, ponieważ w każdym miejscu miasta, gdzie tylko można ją zobaczyć, sprawia, że człowiek zatrzymuje na niej wzrok, jakby to robił dopiero po raz pierwszy. Ale nie ma się co dziwić, w końcu nie co dzień, można oglądać tak fantastycznie usytuowane budowle. Drugim punktem dnia było wejście na Szkocki Monument.

Po drodze aparat w dalszym ciągu pracował bardzo ciężko – New College.

By w końcu uwiecznić ten oto pomnik. Mierzący 61.1m oraz posiadający 287 schodów monument, został wzniesiony ku czci pisarza Sir Waltera Scotta. Już po kilku sekundach wędrówki po schodach, napotykamy drobne problemy przy mijaniu się z innymi osobami, ponieważ mała przestrzeń wymagała od nas drobnej gimnastyki.

Musicie przyznać, że prezentuje się całkiem fajnie. Co prawda z każdym kolejnym piętrem, na schodach było coraz mniej miejsca, ale na szczęście nie trafiliśmy na żaden korek. O ten nie było by trudno, ponieważ pod sam koniec, schody zwężały się tak bardzo, że nawet ja miałem małe trudności z ich pokonaniem.

Widoki jakie zastaliśmy były oczywiście przepiękne. Z jednej strony widoczny był zamek, z innej góra Artura, czy też Calton Hill. Po szczęśliwym zejściu (nie mogliśmy znaleźć lekko zamaskowanych schodów) zażartowałem, że na górę raczej nie wejdzie rugbysta z młyna, a już tym bardziej z 1 linii, na co bileter odpowiedział, że Amerykańscy turyści niekiedy ledwo przechodzą nawet przez bramkę wejściową :).

Mimo, że nogi powoli odmawiały już posłuszeństwa, ponownie wróciliśmy w okolice zamku.

Gdzie obraliśmy kolejny kierunek, a mianowicie Queen Street Gardens. Gdy w końcu dotarliśmy na miejsce, zostaliśmy niemile zaskoczeni, ponieważ, były to ogrody prywatne… Korzystając z okazji, że zawędrowaliśmy tak daleko, pospacerowaliśmy pobliskimi uliczkami. Nie wiem ile zrobiliśmy tego dnia kilometrów, ale obstawiałbym grubo powyżej 30km. Mając za sobą już taki dystans, zmierzaliśmy do hostelu, a w między czasie mijaliśmy między innymi Katedrę św. Idziego. Sporo się działo jak na jeden dzień, dlatego mając na uwadze udział w turnieju, dosyć szybko położyłem się spać.

APAT Main Event

W dniu turnieju wstaliśmy bardzo późno, aby w pełni wykorzystać czas na regenerację sił po wyczerpującym dniu. Do kasyna przybyliśmy godzinę przed rozpoczęciem turnieju, dzięki czemu mogliśmy na miejscu spokojnie czekać na jakiekolwiek poruszenie na sali. W przeciwieństwie do dotychczasowych gier, bardzo przypadł mi do gustu tamtejszy system losowania miejsc. Otóż dopiero przed samym turniejem, na ekranach pojawiła się lista, na której były rozlosowane miejsca. Dzięki temu nie było sytuacji, w której przy stole siedziały zaledwie po 3-4 osoby. W momencie gdy wygłosiłem komentarz na ten temat, nagle okazało się, że jest na sali nasz rodak, który nie krył zadowolenia z faktu, iż nie jest jedynym Polakiem, który wystartuje w tym evencie.

Taktyka jaką przyjąłem była prosta – TAG. Struktura turnieju tzn. 45min blindy, brak możliwości ponownego wkupienia i jak się później okazało, stoliki przy których siedziało nawet po 10 graczy, były dla mnie chyba najlepszym scenariuszem z możliwych. Już po kilku rozdaniach było jasne, że wystarczy abym grał najprostszego pokera, ponieważ przeciwnicy w zdecydowanej większości tylko potrafili limpować i dokładać do przebić. Przez pierwsze 3 poziomy zagrałem zaledwie z 6 rozdań. Powód był prosty, bezkarcie nie dawało mi szansy na jakiekolwiek ruchy, co więcej kiedy już w końcu betowałem nutsowy draw do koloru, oczywiście po nietrafionym riverze, to przeciwnicy zaczęli wymieniać się przebiciami. Mając wizerunek mega nita, w końcu mogłem wykonać raise.

Rozdanie 1

Na UTG zrobiłem spore przebicie z KK na co dostałem… 4 calle :/. Na stole spadł As i po moim checku, jeden gracz betuje a calutki stół sprawdza. Oczywiście każdy „miał” tego asa prócz mnie.

Na pierwszą przerwę schodziłem mając 12.8k co tragedią przecież nie było. Mały spadek nie oznaczał jednak, że pierwsze 2 godziny przy stole poszły na marne. W ciągu tych 3 levelów udało mi się wyłapać tak dużo zachowań i tendencji u przeciwników, że tak szczerze mówiąc, gdy tylko dochodziło do showdownów, to w zdecydowanej większości trafiałem w ich range i to bardzo celnie. Najbardziej się uśmiałem gdy doszło do trzech AI po flopie i zgadłem każdą tych rąk. Oczywiście na miejscu 2 graczy, foldowałbym karty, lecz ci nie potrafili się z nimi rozstać, co pozwalało sądzić, że przeciwnicy raczej nie czytają zbyt dobrze gry.

Po powrocie z przerwy nagle karty zaczęły wyglądać ciekawiej, a mianowicie.

Rozdanie 2

Po 2 limpach, wykonuję spory raise z AQs, na co dostaje jedno sprawdzenie. Na flopie Txx wykonuję cbet, do którego nie składa się pewien dziadek. Na turnie przejmuje on inicjatywę i nie widząc zbyt wielkich szans na wygonienie go z rozdania, poddałem pulę.

Rozdanie 3

Gracz na MP1 wykonuje raise 3x, po czym dostając AKs odpalam 3bet. Ten oczywiście się nie poddaje i na stole Qxx T x. Odpaliłem 2 spore bety, lecz niestety foldu się nie doczekałem. Od samego początku rozdania (mając na turnie nawet draw do koloru), przez wszystkie jego ulice byłem niemalże pewien, że zobaczę tam karty w stylu 77-99 i nie myliłem się, ponieważ oponent pokazał 88. Byłem trochę zniesmaczony, że nie udało mi się wyrzucić go z rozdania ale cóż, mogę teraz gdybać czy AI miał by szansę powodzenia w tej sytuacji.

Rozdanie 4

Tym razem po limpie od tego samego gracza co z powyższego spota, podbijam z AQo. Gdy na flopie Kxx cbet nie zadziałał, wiedziałem że dalsze betowanie będzie stratą żetonów, ponieważ on i tak nie zrzuci swojej pary 22-66, na którą go obstawiałem. Stół nie przyniósł mi pomocy i przeciwnik wygrywa z 44.

W tym momencie posiadałem już zaledwie 4.4k przy blindach 100/200 i w tym momencie przyznam się, że mocno zwątpiłem w dalszą grę.

Rozdanie 5

Tak jak na początku byłem nitem, tak nagle inicjowałem akcję co chwila. Tym razem będąc na UTG, otworzyłem AJo. Po otrzymaniu 2 calli (ci sami przeciwnicy co powyżej), w końcu trafiłem coś na flopie, na którym zobaczyliśmy J8x, po sporym cbecie, nikt nie spasował. Na turnie, na którym przeciwnicy nie powinni polepszyć swojego układu, wrzuciłem resztę żetonów i dostałem call od J7. River bezpieczny i w niesamowicie łatwy sposób wskoczyłem na prawie 10k. To rozdanie potwierdza, że wystarczy trafiać średnie układy, aby wygrywać żetony od innych.

Rozdanie 6

Przy stoliku zaczęli pojawiać się nowi gracze, którzy na szczęście (albo i nieszczęście) potrafili tylko limp/callować. Po sprawdzeniach, wysoko podbijam z JJ, na co pani z SB postanawia dorzucić. Na flopie Q9x wykonuje donkbet, który sprawdzam. Turn K check/check. Nic nie zmieniający river i zacząłem się zastanawiać nad value betem od 9, lecz ostatecznie postanowiłem odpuścić. Pani pokazała QT i kolejny raz grymas pokazał się na mojej twarzy. Oglądając jej późniejszą grę, po cichu śmiałem się z jej zagrań gdy np. callowała bet do puli 8k, zostawiając sobie z tylu zaledwie 1.5k, a sama trzymała zaledwie gutshota z trzecią parą (oczywiście jej doszło). Żeby tego było mało, przy stoliku miała graczy na swoim poziomie, dzięki czemu podczas rozmów próbowali usprawiedliwiać swoje złe zagrania. Jako ciekawostkę dodam, że zajęła ona 7 miejsce – ja się pytam jakim cudem?!

W ten sposób spadłem na 7k i od tej pory znowu miałem okres bezkarcia, podczas którego mogłem jedynie zapamiętywać kolejne zagrania przeciwników. Powiem wam, że nigdy dotąd nie miałem tak wielu dobrych readów. Było to chyba spowodowane poprzez połączenie bardzo dobrej koncentracji jaką tego dnia prezentowałem oraz obieranie bardzo prostych linii, jakie prezentowali przeciwnicy w swoich zagraniach. Krótko mówiąc, dotychczas otrzymane informacje bardzo skutecznie analizowałem i dzięki temu miałem powód do zadowolenia.

W międzyczasie gdy blindy wzrosły do 200/400 odwinąłem się z KK i 88, nie otrzymując żadnej akcji do mojego pusha. Lecz po chwili…

Rozdanie 7

Druga pani przy stole (siedząca ze sporą ilością biżuterii), oczywiście po raz kolejny wykonała limp. Po czym wsunąłem 13-14 BB z 99. Ta po chwili namysłu sprawdziła i gdy zobaczyłem QJs, od razu zacząłem kręcić głową, w międzyczasie myśląc „kobieto co ty grasz…”. Flop bezpieczny, Txx, lecz gdy na turnie ujrzałem Q, już wiedziałem, że za chwilę będę zwiedzać dalsze zakątki Edynburga. W taki oto sposób wyglądała moja gra podczas stojącego na niesamowicie niskim poziomie turnieju (a przynajmniej stoliku). Po odpadnięciu, czułem przykre uczucie, gdy mając tak słabych przeciwników, nie byłem w stanie nic zdziałać. Tak szczerze mówiąc, moje stare gry 1.5$ KO, są dużo trudniejsze, lecz zarówno w jednym jak i drugim przypadku, potrzebne jest trafianie układów, z których możemy ściągać max value.

W rozmowie z rodakiem, o którym wspomniałem, dowiedziałem się, że na sali było kilku niezłych graczy, lecz w większości był to typ pokerzystów, których nie warto blefować, ponieważ będą szukać swoich 2 outów do samego końca.

Nie wiem jak to możliwe, ale kolejny turniej zupełnie nie trafiam układów, mimo, iż prawie wszyscy dookoła, ciągle pokazywali sety albo strity. Z drugiej strony moje volume jest tak małe, że te lepsze chwilę są jeszcze przede mną :). Po chwili odpadł również mój kolega w efekcie czego, wieczorem postanowiliśmy zwiedzić drugą stronę miasta.

Po niezbyt szczęśliwym występie, udaliśmy się na Calton Hill. Po wejściu na wzgórze, po raz kolejny podczas tego wyjazdu wypowiedziałem „woooooooow”. Widok na miasto wieczorową porą był cudowny. W jednej chwili zapomniałem o wszystkim i wszystkich, ponieważ liczyło się tylko to co widziałem przed sobą.

Wtedy zacząłem żałować, że mój telefon robi tak słabe zdjęcia, ponieważ nie zdołałem utrwalić tego co chciałem. Oświetlone najważniejsze punkty w mieście, zatoka Firth of Forth oraz inne wzgórza tworzyły bajkowy obraz, przy którym można siedzieć godzinami. Takie chwile są bezcenne i może na tym zakończę ten wątek.

Kolejny pracowity dzień

Obowiązkowym punktem wycieczki bez wątpienia była wizyta w krainie whisky. Muzeum, które znajduje się przy samym zamku daje szansę poznania tego trunku od podstaw. Wszystko to dzieje się za sprawą przejażdżki w wagoniku w kształcie beczki. Podczas podróży towarzyszy nam lektor, który w ciekawy sposób pomaga nam zgłębiać tajniki złotego trunku.

Następnie zapoznaliśmy się z podstawowymi informacjami dotyczącymi między innymi zawartości alkoholu czy też kolorystyki whisky. Mi najbardziej przypadła do gustu ścianka, na której wyraźnie widać przemianę koloru, jaki dokonuje się w dębowych beczkach.

Kolejnym etapem była prezentacja video, podczas której poznaliśmy podstawowe rodzaje szkockiej i ich główną charakterystykę. Jako fajny gadżet otrzymujemy kartę, na której widnieją 4 rysunki omawianych regionów. W momencie zdrapywania, uwalniała się woń, która jak się później okazało, była bardzo precyzyjna.

Później otrzymujemy możliwość przetestowania jednego gatunku. Wyboru dokonujemy oczywiście sami, a oznaczamy go postawieniem szklanki whisky w odpowiednim polu. Z zawartością przeszliśmy do następnego pomieszczenia, w którym oprócz miejsca do testowania, mogliśmy zobaczyć tysiące przeróżnych butelek wypełnionych po brzegi… Tutaj poznaliśmy też szczegóły prawidłowego oceniania whisky i po kilku etapach w końcu nadeszła część główna. Po spróbowaniu byłem w ogromnym szoku, że ta torfowa whisky (Islay) jest identyczna jak ta ze zdrapanej karty… Dodam jeszcze, że jej smak czułem w ustach przez wiele godzin!

Po degustacji przeszliśmy do baru gdzie była szansa na zrobienie kolejnych zdjęć.

A ponieważ wykupiliśmy droższy pakiet, mogliśmy spróbować wszystkich rodzajów, o których tak dużo nasłuchaliśmy się przed chwilą! Jak na „fachowców” przystało, celebrowaliśmy ten moment bardzo długo, aby poczuć wszystko najlepiej jak się da. Nie ukrywam, że był to jeden z milszych momentów wycieczki, mimo że na pozór nie ma w tym nic nadzwyczajnego. W każdym bądź razie jeśli będziecie mieli kiedyś możliwość zajrzenia do tego miejsca, to nie wahajcie się nad wykupieniem złotego pakietu, ponieważ jest on wart swojej ceny.

Jako pamiątkę mogliśmy zachować szklankę, którą otrzymaliśmy podczas prezentacji video. Mała rzecz a cieszy :). Poniżej znajdziecie zdjęcie najciekawszego egzemplarza, jaki udało mi się znaleźć w sklepie, który był ostatnim punktem wycieczki. Obiecuję, że kupię ten okaz, jeśli wygram WSOP Main Event…

Angielska pogoda jest ponoć nie do zniesienia, ale na szczęście nie mieliśmy dotychczas zbyt dużo okazji aby poznać ją na własnej skórze. Po doświadczeniach w krainie whisky, wyruszyliśmy na długą wyprawę do parku Holyrood. Gdy dochodziliśmy na szczyt urwiska Salisbury, złapał nas deszcz, lecz po chwili mogliśmy podziwiać już takie oto obrazki.

Z drugiej strony widać było pałac Holyrood oraz wspomnianą wcześniej zatokę.

To był jednak dopiero początek naszej wędrówki, ponieważ po chwili zmierzaliśmy już na górę Artura. Szczyt nie jest może zbyt trudny do zdobycia, ale mimo wszystko wykonane już wcześniej kilometry dawały o sobie znać. Mimo tego, nie mogliśmy się doczekać aż ujrzymy panoramę miasta. Oczywiście nie mogliśmy być zawiedzeni i aparat „grzał” się od ostrej pracy. W oddali było widać zmierzające w naszą stronę deszczowe chmury, które zmusiły nas na w miarę szybki odwrót. Los nam jednak sprzyjał i gdy krople zaczęły spadać intensywniej, dotarliśmy do ruin Kaplicy Św. Antoniego, które uchroniły nas przed totalnym przemoczeniem.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy oczywiście o szkocką rezydencję królowej Elżbiety. Muszę przyznać, że budynek prezentuje się całkiem nieźle :D. Chociaż, gdybym miał okazję zamieszkać tam na tydzień, to obawiam się, że bez przewodnika albo mapy nie dał bym rady.

Niemożliwe!!

Przedostatniego dnia wybraliśmy się na wycieczkę nad zatokę. Po długim spacerze, zaczęliśmy rozmyślać, gdzie pojedziemy dalej. Wówczas, doszło do kuriozalnej sytuacji, ponieważ stojąc na przystanku autobusowym, spotkaliśmy rodaka, z którym zapoznaliśmy się w kasynie. Pomyślcie jak małe jest prawdopodobieństwo aby spotkać nowo poznaną osobę, w tak dużym mieście i w dodatku w zupełnie innej dzielnicy! Tak czy inaczej zostaliśmy zaproszeni, na herbatę. W tym miejscu należą się duże podziękowania dla Sebastiana, nie tylko za pyszny obiad ale także za garść ciekawych informacji na temat życia za granicą. Do zobaczenia :).

Po niespodziewanym spotkaniu, udaliśmy się w zupełnie inną część Edynburga. Będąc w tym mieście, nie mogłem przegapić miejsca, mocno związanego z moim życiem. Chodzi oczywiście o jajowatą piłkę i stadion Murrayfield, na którym swoje mecze rozgrywają reprezentanci Szkocji.

Zdjęcie od „zaplecza” jednak mnie nie satysfakcjonowało, dlatego poszliśmy na drugą stronę, gdzie zastała nas miła niespodzianka.

Gdy zobaczyliśmy, że brama jest otwarta, spytaliśmy ochroniarza czy możemy wejść nieco dalej… Ku naszemu zdziwieniu, powiedział, że nie ma problemu i że stadion jest otwarty dla każdego zwiedzającego. Dla porównania, gdy byłem w Lublinie na nowo powstałej Arenie, na to samo pytanie, usłyszałem, że muszę się zgłosić w przyszłym tygodniu na wycieczkę, ponieważ inaczej niestety nie wejdę. Ale wracając do tematu… Po krótkiej sesji zdjęciowej udaliśmy się na trybunę i tak naprawdę dopiero w tym momencie zrozumiałem z jakim kolosem mamy do czynienia. Mogłem sobie tylko wyobrazić jaka atmosfera panuje tutaj podczas meczy międzypaństwowych, już nie mówiąc o widowisku, które się odbywa na murawie. Trybuny można było obejść dookoła, lecz poprzestałem na kilkudziesięciu metrach. Tak czy inaczej, byłem bardzo usatysfakcjonowany, że stałem w tak magicznym miejscu i mam nadzieję, że kiedyś tu wrócę ale już w roli kibica.

Miasto, w którym nie da się nudzić

Oprócz powyższych atrakcji, powinienem wspomnieć o wielu innych Muzeach i miejscach, które odwiedziliśmy, ale wtedy musiałbym chyba podzielić wpis na 4 części. Z pewnością każdy turysta nie może narzekać na brak wrażeń, ponieważ niezliczona ilość atrakcji, gwarantuje zapełnienie kalendarza po same brzegi. Dodatkowo na chętnych czekają wycieczki po różnego rodzaju zamkach, jeziorach, dzięki czemu można zobaczyć również trochę dalsze zakątki.

Podsumowując wyjazd, te 6 dni, które spędziliśmy w Szkocji, były pięknym początkiem tegorocznych wakacji. Szkoda tylko, że nie udało się niczego ugrać w turnieju, bo wtedy było by już idealnie. W uszach do dziś słyszę dudy, które otaczały nas z każdej strony. Nie obyło się bez zjedzenia podstawowych potraw tzn. ryb z frytkami, czy masywnych burgerów z bekonem, które były moją pierwsza i ostatnią potrawą w Edynburgu.

Żeby maksymalnie wykorzystać pobyt w stolicy, postanowiliśmy, że do Londynu polecimy ostatnim tego dnia lotem, przez co spędzimy całą noc na lotnisku. Wiem, że jest to męczące, lecz po pierwsze niższy koszt podróży, w połączeniu, ze spędzeniem jednego dnia dłużej w Szkocji, były wystarczające, aby zapłacić tak na prawdę niewysoką cenę. Ostatni dzień poświeciliśmy między innymi na wysyłanie kartek oraz kupowanie pamiątek. W końcu nadszedł smutny moment, gdy udawaliśmy się na przystanek autobusowy. Nasz czas niestety minął i na następną wycieczkę, trzeba będzie trochę poczekać.

Wszystkie suweniry przeszły kontrolę celną, dzięki czemu mogliśmy spokojnie czekać na samolot. W ogóle muszę przyznać, że podróże powietrzne bardzo przypadły mi do gustu i od teraz, będę korzystać z takiego rozwiązania, gdy tylko nadarzy się okazja.

Na zakończenie powiem jeszcze, że kilka miesięcy temu wspominałem, że marzy mi się aby kiedyś odwiedzić stolicę Szkocji. Jak widać, jeśli bardzo się chce, to nic trudnego. Oczywiście różnica w walucie znacząco odbiła się po kieszeni, jednak taki wyjazd jest wart każdego wydanego funta! Jak widać zwykłe bujanie w obłokach, można czasem przenosić na rzeczywistość!

Poprzedni artykułWSOP Main Event 2015 – Kto w kasie? Debiut Laaka i rekord Williama Wachtera
Następny artykułPhil Hellmuth – „Jestem inspiracją dla setek milionów ludzi na całym świecie”

2 KOMENTARZE

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.