Niniejszym tekstem chciałbym rozpocząć nowy cykl moich tekstów na Pokertexas. Będzie to taka nowa wersja mojego bloga, odświeżona, w trochę innej formie niż dotychczas. Jak już odnawiamy cały portal, to niech i mój blog, po raz kolejny wracający pod stary adres, będzie czymś innym, nowym. Od jakiegoś czasu powtarzam, że brakuje mi na naszych pokerowych portalach dobrej publicystyki, felietonów, artykułów „na temat”. Postaram się w jakiś sposób trochę załatać tę dziurę. Dziś odcinek pierwszy traktujący – jakże by inaczej – o moim nowym zadaniu, którego podjąłem się kilka dni temu. Zapraszam!
Praca ratownika medycznego jest z pewnością jedynym z najcięższych zawodów, jakie można sobie wyobrazić. Na barkach człowieka wykonującego obowiązki takiego ratownika spada tak nieprawdopodobna odpowiedzialność, że ludzie ci muszą być chyba z żelaza, żeby dać sobie z nią radę. Dlaczego? Wyobraźcie sobie – każda udana akcja ratunkowa traktowana jest jako coś normalnego, w końcu ten człowiek po to się znalazł w danym miejscu i czasie, żeby wykonać czynności, do których został wezwany. Zapewne jakaś wdzięczność uratowanego osładza im w pewien sposób ciężką pracę, daje satysfakcję i motywację do dalszej pracy. Ale co się dzieje, gdy taka akcja ratunkowa się nie udaje? Kto jest winny? Na kogo zrzuca się całą odpowiedzialność? Czasami tłumaczenia, że przybyło się na miejsce za późno, że wezwanie nadeszło w chwili, gdy już ratunek był niemożliwy jeszcze tylko pogarszają sytuację.
Czemu o tym piszę? Właśnie znalazłem się w sytuacji takiego ratownika i mam do uratowania pacjenta. Pacjent nie jest po wypadku, nie jest też ciężko ranny, po prostu dość długo leżał złożony chorobą, która powoli atakowała go coraz mocniej i mocniej, a lekarze dyżurni orzekli, że wiele się nie da zrobić i nie podawali nawet witamin. „Trzeba czekać” – taka była najczęstsza diagnoza. „Na NFZ to my tu nic nie zrobimy” – dodał inny lekarz. Problem w tym, że nad łóżkiem chorego stał tłum ludzi, bo zebrała się cała rodzina, żeby oglądać ostatnie chwile chorego. I jak to w rodzinie – jedni modlili się o zdrowie pacjenta, a inni czekali na rychły zgon, żeby mogli się napić wódki na stypie. Jeszcze inni siedzieli w szpitalnej poczekalni i czekali na rozwój sytuacji.
W końcu ktoś krzyknął: „Dość tego! Sprowadźmy innego lekarza! Ratujmy go! Może nie jest jeszcze za późno!”. I wówczas zadzwoniono do mnie. Puls pacjenta był już ledwo wyczuwalny, skóra miała kolor bladoszary, a ja musiałem na szybko coś wykombinować, bo nigdy w życiu nie ratowałem nikomu życia. Owszem, podawałem przez ostatnie lata różne pigułki, przepisałem jedną czy dwie recepty, kazałem czasem zaparzyć ziółka lub nawet zrobić lewatywę, ale nie ratowałem pacjenta będącego jedną nogą na tamtym świecie. Kilka osób z rodziny krzyknęło spod ściany „Ej, to nie lekarz, to znachor!”. Inny stwierdził wręcz: „Zawołali grabarza, a nam potrzebny tu cudotwórca!”. A ja stanąłem nad łóżkiem i musiałem zacząć działać.
Pierwsze co przychodzi do głowy niedoświadczonemu ratownikowi to defibrylator. Wstrząsnąć raz, mocno, ale skutecznie. Jak nie pomoże – poprawić podkręcając trochę potencjometrem napięcie. Potem podłączyć kroplówkę i pompować w pacjenta wszystko, co mu tylko potrzebne do życia, od witamin począwszy, a na glukozie i elektrolitach kończąc. Okazało się, że to wystarczyło, żeby pacjent otworzył oczy i rozejrzał się po sali. Ci, którzy mu dobrze życzyli od razu zaczęli mu mówić, że wszystko będzie dobrze, że się ułoży i wróci do zdrowia, szczęśliwi, że ich modły zostały wysłuchane. Kilku szybko opuściło szpitalną salę, wkurzeni faktem, że ze spadku nici i nic im się nie dostanie. Parę osób zajrzało przez uchylone drzwi przechodząc z poczekalni do wyjścia.
Pacjent ożył, powoli wraca do zdrowia, ma się z każdym dniem coraz lepiej. Do pełni zdrowia na pewno mu daleko, bo i choroba dość mocno spustoszyła jego organizm. Na pewno będzie musiał zmienić diametralnie tryb życia, rozpocząć dietę, ćwiczenia, rzucić nałogi. Nad tym wszystkim mam czuwać ja. Tym razem już nie jako ratownik, a bardziej rehabilitant. Czasem jako pielęgniarz. Być może kiedyś okaże się, że zdrowie wróciło całkowicie i potrzebne będą tylko raz na jakiś czas wizyty kontrolne, ale póki co kroplówka wciąż jest podłączona, tętno mierzone systematycznie, podawane są silne leki, jedynie respirator można było odłączyć, bo pacjent zaczął oddychać samodzielnie.
Nie ratowałem nigdy komuś życia. Ale wiem za to, że to niefajnie, gdy ktoś z rodziny niespodziewanie odchodzi pozostawiając bliskich i dalszych krewnych w smutku i rozpaczy. Choćby dla tej rodziny warto było podjąć się zadania. Może kiedyś ktoś podejdzie, poklepie po plecach i powie „Dobra robota, doktorze!”. Gorzej będzie, gdy pacjent nieoczekiwanie znowu zapadnie w śpiączkę. Wówczas wina spadnie oczywiście na barki ratownika…
Ależ nie krępuj się i nie wstydź, bardzo merytorycznie podsumowałeś tego bloga.
Jeszcze rozwiń swoją opinię, dlaczego tak słabo ?
podpowiem ci: zajebiście, zajekurwabiście, rozjekurwabałeś, itd
Faktycznie, twoje słowa powaliły mnie nawet mocniej od bloga JD.
pozdr
kurwa Jacku znowu mnie rozjebales 🙂 🙂 🙂
sorry za slownictwo ale czasem tylko soczysta KuWa oddaje sile powalenia
Przyjmuję to za komplement 🙂
JD. Świetny tekst. Bardzo dobrze napisany. Ciesze się, że podjąłeś się tej roli. Trzymam kciuki za Twój sukces, mimo, że wiem że to tylko kwestia czasu 🙂
Powodzenia
Thx man 🙂
Mam takie pytanie
Czy osoby jak Jack Daniels no i wierchuszka pokera Góral i prosi co sie tutaj pojawili biorą udział w pobieraniu nagród za blogi???Chodzi mi oto czy na koniec miesiąca ich blog jesli wygra dostanie turniejowe dolary na PartyPoker?Bo jeśli tak to troche chore…Proszę o wyczerpującą odpowiedz
Wyczerpująca odpowiedź – nie 🙂
A może dokładniej – Góral, Warsaw i ja nie bierzemy udziału.
Eeeej, no chwila… Więcej optymizmu! Nie wiem czy tylko ja odniosłem takie wrażenie, ale zabrzmiało to trochę tak, jakbyś próbował usprawiedliwiać ewentualną (tfu,tfu!) porażkę. Moim zdaniem zadanie ratownika jest już zakończone i to z sukcesem! Pacjent odzyskał przytomność i jest już w szpitalu pod kroplówką – „my job here is done”. Tak jak zauważyłeś, teraz wszystko spoczywa w rękach rehabilitanta i lekarza. A do nich już można mieć czasem pretensje, bo dostają pacjenta, który ma duże szanse na pełny powrót do zdrowia i tylko ich wiedzy i doświadczenia zależy pełnia sukcesu.
Dlatego życzę Tobie i całemu zespołowi powodzenia.
W moim słowniku nie ma słowa „porażka” 🙂 Ale czasem dzieją się rzeczy, na które wpływu nie mamy. Ja jestem pełen optymizmu, że pacjent będzie jeszcze biegał maratony 🙂
Dobrze napisane, baaardzo dobrze. Trzymam kciuki, żeby pacjent w pełni wrócił do zdrowia 🙂 pozdrawiam!
Jack! jak nie Ty to kto?? Powodzenia 🙂
Jack! Zarządzasz projektem. Po dobrym restarcie zawsze jest moment spadku i wtedy jest najlepszy moment na odpalenie drugiego silnika, żeby nabrać bezpiecznej wysokości. Mam nadzieję, że masz coś w zanadrzu 😉
Jak dla mnie zbyt mocne to porównanie. Początek ok, ale końcówka mnie przybiła ;/
Oj tam, to tylko dla dodania dramaturgii 🙂 Nie będzie tak źle (chyba)…
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.