15 września podjąłem jedną z najważniejszych decyzji w moim życiu – zacząłem pisać książkę. Swoją pierwszą, wymarzoną książkę. Choć nosiłem się z tym zamiarem od wielu lat, to dopiero teraz dorosłem do tej myśli, że to już najwyższy czas, że to dobra pora, że teraz jestem gotowy, aby to, co siedziało mi w głowie przez wiele lat przelać na papier.
Jeśli myślicie, że przyszło mi to łatwo, to nie możecie być w większym błędzie. Sama decyzja o rozpoczęciu pisania była o wiele trudniejsza niż napisanie każdego kolejnego rozdziału. Człowiek ma w sobie mnóstwo strachu, lęku, niepewności, obaw. Czy to będzie dobre? Czy to się ludziom spodoba? Czy jest sens? Czy mam o czym pisać? Co będzie, gdy w trakcie pisania nastąpi jakaś blokada? Czy będę miał siłę, aby to skończyć? Takich pytań stawiam sobie codziennie mnóstwo, ale brnę w temat dalej i codziennie wyrzucam z siebie kolejne rozdziały.
Całe szczęście, że otaczają mnie osoby, które mocno mi w tej walce z książką (i samym sobą) pomagają i wspierają mnie, jak tylko mogą. Mobilizują mnie do pisania, służą swoją radą, oceniają powstałe fragmenty i rozdziały, a nawet wyłapują literówki. Ale najważniejsze, że przy tym wszystkim doceniają moją pracę i podoba im się to, co powstaje każdego dnia. Choć sam jestem często nie do końca zadowolony i poprawiam, dopisuję, ulepszam co chwilę każdy rozdział, to ogólny odbiór jest taki – pisz dalej, nie zwalniaj, jest dobrze.
Chciałem się dzisiaj z Wami podzielić kilkoma małymi fragmentami tej książki, abyście mogli zobaczyć, na co możecie liczyć, gdy ona w końcu powstanie w całości. Przez dobry tydzień zastanawiałem się, które akapity dołączyć do tego tekstu i za każdym razem miałem problem z ostatecznym wyborem. Nie chcę za dużo zdradzać, ale chcę pokazać, o czym piszę i w jakim stylu. Przy okazji chcę również zachęcić, a nie zniechęcić, a nie wiem, czy mój pomysł na książkę spodoba się każdemu.
Zacznijmy więc może od tego, o czym książka w ogóle będzie. Jest to historia pisana w dwóch równoległych wątkach – w jednym opowiadam o historii polskiego pokera widzianej moimi oczami, w drugim z kolei opowiadam Wam o sobie i staram się wyjaśnić, skąd wziąłem się taki, a nie inny. Oba te wątki podawane są (tak myślę i taką mam nadzieję) w przystępnych, krótkich rozdziałach, czasem się ze sobą krzyżują, czasem są pewną retrospekcją, czasem wybiegają do przodu, nie zawsze też opowiadam o nich w odpowiedniej chronologii. Jest więc mnóstwo wydarzeń, anegdot, postaci, miejsc. Można się śmiać, a czasem zastanowić się nad życiem. Jest w tej książce po prostu to, co mnie dotknęło, co widziałem, co słyszałem, co przeżyłem. Często jest też intymnie i prywatnie, bo opowiadam o sprawach, o których do tej pory nigdy nie pisałem.
Mam nadzieję, że nadchodząca książka się Wam spodoba. Jeśli ktoś lubi moje pióro i moje teksty, to z pewnością zawiedziony nie będzie. Jeśli ktoś uważa mnie za pajaca z wybujałym ego – też znajdzie coś dla siebie. Nie udaję w tej książce nikogo, kim nie jestem.
Zapraszam na kilka fragmentów. Będzie mi miło, jeśli zostawicie jakiś swój komentarz, ocenę, opinię. Każda uwaga jest teraz bowiem dla mnie niezwykle cenna.
Rozdział II
Targówek w latach osiemdziesiątych dzielił się na cztery rewiry – bloki czerwone, białe, niebieskie i pomarańczowe. Byłem mieszkańcem czerwonych bloków. Rewiry te swoje nazwy zawdzięczały kolorom wykończeń na tynkach w blokach. Każdy z nas wiedział, że na osiedlu obowiązują niewidzialne granice, po których przekroczeniu można było zaliczyć gonga w pysk bez słowa wyjaśnienia. Każdy znał tam każdego, więc „obca” twarz dawała lokalsom pełne prawo do obrony swoich terytoriów. A taka obrona kończyła się po prostu wpierdolem dla napływowego delikwenta.
Między blokami we wszystkich kolorach trwały wieczne wojny, non stop trzeba było się z kimś napierdalać. Wiek nie grał roli, można było mieć siedem czy osiem lat, a i tak trzeba było stanąć do rywalizacji z konkurencją, gdy starsi koledzy z podwórka umówili właśnie kolejną ustawkę na jakimś placu budowy, boisku czy w parku. Kończyło się to zazwyczaj szybko, bo zanim się dobrze wszyscy rozgrzali, to już jakiś życzliwy wołał psiarnię, albo kilku dorosłych wpadało rozgonić towarzystwo. Ale emocje były zawsze!
Najgorsze były wojny z blokami pomarańczowymi. To tam mieszkała cała patologia z Targówka. Te bloki powstały na osiedlu jako pierwsze i przesiedlono do nich mieszkańców starej Pragi i starego Targówka, którym wyburzono domy, aby w ich miejsce postawić „wielką płytę”. Jeśli miałbym Wam opowiedzieć w skrócie, co to był za element, to powiem tylko tak – pamiętacie Balcerka z serialu „Alternatywy 4”? To jest właśnie doskonały przykład. Złodzieje, bimbrownicy, wyrokowcy, recydywiści, bandziory wszelkiej maści – cała śmietanka. I to z ich dzieciakami przyszło nam walczyć podczas podwórkowych wojen.
Aby dobitniej wyjaśnić Wam specyfikę pomarańczowych bloków, to opisać muszę jeden z nich, który… pomarańczowy nie był! Nie był, ale stał właśnie w tamtym rejonie, więc w ramach przynależności terytorialnej należał do pomarańczowej części Targówka. Otóż blok ten ciężko określić nawet mianem patologii. Co nazywamy bowiem tym mianem? Jakieś odchylenie od normy, nietypowe zachowania społeczne, prawda? Tu cały blok był jedną wielką odchyłką! Co drugie mieszkanie – melina, meta lub bimbrownia. Gdy w nocy poszło się tam po flaszkę, to wystarczyło zapukać w dowolne drzwi, aby nabyć drogą kupna sprzedawany na lewo alkohol lub bimber. Przypominało to jednak wkładanie ręki do klatki głodnego, wkurwionego lwa – można było wyjść z butelką albo z obitym dziobem, bo się komuś nasza facjata po drugiej stronie drzwi mogła nie spodobać.
Mieszkańcy tego bloku, głównie ze względu na wykonywane przez siebie profesje, nie za bardzo lubili, gdy ktoś im się przygląda lub obserwuje ich działalność. Kradziony towar – tylko tam. Aparatury do produkcji bimbru – oczywiście, że tam! Całe osiedlowe zło miało swoje źródło w tym jednym bloku. Nawet ówczesna milicja bała się tam zaglądać. Gdy administracja osiedla zaczęła więc pewnego dnia tynkować wszystkie budynki, „rada mieszkańców” wspomnianego bloku przy ul. Smoleńskiej postanowiła, że takiego wała, jak im ktoś postawi rusztowanie i zacznie zaglądać w okna. Gdy w dzień rusztowanie stawało, w nocy nagle się „rozpadało” lub po prostu ginęło. Robotnicy powtarzali czynność wielokrotnie, ale mieszkańcy byli równie cierpliwi i rozkręcali w nocy każdy najdrobniejszy element konstrukcji. W końcu administracja z pomysłu tynkowania tego bloku zrezygnowała i przez blisko piętnaście lat stał on (jako jedyny na całym Targówku!) nieotynkowany.
Prawdziwą ironią w tym wszystkim jest dodatkowo fakt, że blok ten stoi dosłownie sto metrów od kościoła, do którego co niedzielę biega pół osiedla. Święte towarzystwo na niewiele się tu zdało, bo nawet proboszcz tej parafii wielokrotnie błagał bezskutecznie mieszkańców, aby pozwolili blok wreszcie otynkować, bo mu tuż przed domem bożym stał koszmarny potwór w kolorze cementu.
Rozdział IV
Dzięki siatkówce wyjechałem też po raz pierwszy za granicę. Dziś wydawać się to może komuś śmieszne, ale wtedy wyjazd z kraju był praktycznie nierealny na 99% społeczeństwa. Wyjeżdżaliśmy kilka razy, co prawda „tylko” do dawnego NRD, czyli komunistycznych Niemiec Wschodnich, ale dla nas był to i tak kosmos. Aby wtedy opuścić Polskę należało mieć paszport (o który było niezwykle ciężko, a na dodatek dokumenty takie były wydawane bardzo różne, my mieliśmy tylko na kraje dawnego bloku wschodniego) oraz książeczkę walutową, na podstawie której można było legalnie w banku kupić obcą walutę (w minimalnych ilościach).
Pamiętam, jak wyjechaliśmy pierwszy raz do Berlina Wschodniego, byłem wtedy w siódmej klasie. Mieliśmy zagrać w dużym międzynarodowym turnieju siatkarskim z ekipami z różnych krajów, m.in. z NRD, ZSRR czy Czechosłowacji. Nasz trener, nieżyjący już niestety Mirek Gregoruk, wpadł na pomysł, jak zarobić kilka dodatkowych marek (ówczesna waluta w NRD) i każdy z nas oprócz bagażu miał ze sobą… sztuczną choinkę! Był wczesny grudzień, a trener kupił ich tyle, że każdy z nas musiał mieć jedną ze sobą, jako „prezent dla kolegów z drużyny gospodarzy”. Zaraz po tym, jak dojechaliśmy pociągiem do Berlina poszliśmy całą drużyną z tymi choinkami na Alexanderplatz w centrum miasta i stojąc w przejściu podziemnym sprzedaliśmy wszystko dosłownie w kilka minut.
Za to z powrotem wracaliśmy zapakowani luksusowymi towarami z Zachodu! Choć Berlin należał również do bloku państw proradzieckich, to jednak w sklepach było o wiele więcej towarów, o których my mogliśmy jedynie marzyć w Polsce. Wraz z Bykiem wylądowaliśmy wtedy w środku nocy na Dworcu Wschodnim na warszawskiej Pradze i na piechotę szliśmy z zapakowanymi plecakami przez najgorsze rejony Pragi Północ do domu. Mieliśmy pomarańcze, czekolady i inne słodycze, nowiutkie pary butów siatkarskich, istny Pewex! Możecie sobie wyobrazić, jak zesrani byliśmy idąc przez Szmulki, najgorszą praską mordownię i wylęgarnię bandziorów wszelkiej maści.
Rozdział XIII
Kafel był starszym gościem, którego wszyscy traktowaliśmy z lekkim politowaniem, był taką naszą maskotką w tamtych czasach. Wszyscy robili sobie z niego bekę ze względu na jego niecodzienny styl bycia. Przyjeżdżał zarówno na WLP, jak i na większość eventów kasynowych. Nie grał jedynie w pokera, ale nieobce mu były również inne gry, jak ruletka czy black jack. Był postacią kultową, chodzącą historią warszawskich kasyn. Poznałem go wiele lat przed pokerem, gdy z moim przyjacielem Mariem chadzaliśmy dość regularnie do kasyna w dawnym hotelu Grand (obecnie jest tam Hit Casino), aby powalczyć w pokera karaibskiego, którego z kolei polubiliśmy na naszych bowlingowych wyjazdach. Kafel już wtedy czuł się tam jak u siebie w domu, podobnie jak w każdym innym kasynie w stolicy.
Był nieprawdopodobnie przesądny i miał miliony swoich teorii, dzięki którym w kasynach można było wygrywać lub przegrywać. Bawiło nas choćby to, że „szczęścia szukał dupą”, bo gdy tylko przy jednym miejscu przy stole mu nie szło lub przegrywał, to natychmiast musiał się przesiadać na inne. Gdy z kolei nie miał gdzie lub nie mógł się przesiąść, to zaczynał odprawiać swoje czary – zdejmował marynarkę, wieszał ją na krześle, aby za chwilę założyć ją ponownie, ale już „odkażoną” od pecha, którego mu przynosiła. Gdy i to nie pomagało, zaczynała się „modlitwa o deszcz” – Kafel wstawał z krzesła i trzykrotnie obchodził je dookoła, mrucząc przy tym coś pod nosem.
Był też niezwykle przesądny, jeśli chodzi i krupierów, sposób tasowania, przekładania czy rozdawania kart. Mógł się przyczepić do wszystkiego! „Od dołu przełóż!”, „Przetasuj trzy razy, nie cztery, trzy!”, Niżej rzucaj te karty, niżej!”, „Przekładaj z obrotem, nie prosto!”… Kafel miał wytłumaczenie na wszystko, a krupierzy, którzy nie stosowali się do jego zaleceń byli od razu znienawidzeni. I nie miał znaczenia fakt, że pól godziny wcześniej ten sam krupier mógł mu rozdawać podczas wygranego rozdania.
Jednak najważniejszą sprawą dla Kafla były koty! Tak, koty! Wychodził z założenia, że kto nie kocha kotów, ten jest złym człowiekiem. Setki razy zbierał różne resztki jedzenia w chusteczki i wkładał do kieszeni. „Dla kotów”. O kotach mógł z nami rozmawiać godzinami, a sam opiekował się chyba wszystkimi bezdomnymi kociakami w stolicy. Wiedzieliśmy więc zawsze która kotka ma małe, ile ich ma, jakiego są koloru itp. Dla Kafla złe słowo wypowiedziane na koty (w stylu „sierściuchy”) było potwarzą i obrazą, zapamiętywał sobie takiego delikwenta do końca życia.
Ze względu na notoryczny niedobór w kasie był nieprawdopodobnie upierdliwy i wiecznie od wszystkich pożyczał pieniądze. Tu pięćdziesiąt złotych, tam sto, tam dwieście. Nie był ani dobrym pokerzystą, ani nie miał zbyt wiele szczęścia w grach kasynowych, więc wygrane nie były dla niego czymś częstym. Czasami trzeba było więc na swoje pieniądze poczekać i słuchać wielu nudnych tłumaczeń. Bo jeśli trzeba było oddać kasę lub na przykład nakarmić koty, to wiadomo, kto miał wtedy pierwszeństwo, nie?
Kafel uwielbiał też nas kantować przy stolikach cashowych. Można było być pewnym, że gdy wygrywał większą pulę na cashu (a zawsze wkupywał się do stołu za absolutne minimum), to za chwilę połowa tej wygranej lądowała po cichu w jego kieszeni, aby przypadkiem nie ryzykować za chwilę przegrania wszystkiego w kolejnych rozdaniach. W zależności od nastroju ludzi przy stole kończyło się to albo klasyczną szyderą lub grubą zjebką i groźbą wywalenia ze stołu, jeśli kasa za chwilę nie wróci do obiegu.
Jednak trzeba było uważać, bo podczas jednej z takich sytuacji ciśnienie puściło Nowemu, młodemu, początkującemu wówczas graczowi, który w mało parlamentarny sposób powiedział Kaflowi, co myśli o jego sztuczkach. Ten, mocno obruszony, wystawił w jego kierunku swój (złamany i w gipsie) palec, krzycząc „Przeklinam Cię!! Przeklinam, słyszysz?!”. Od tej pory Nowy zaliczał wciąż i wciąż kolejne porażki, przegrał w końcu cały swój bankroll i po paru miesiącach wylądował w wojsku!
Rozdział XIX
Egzemplarz tego numeru Magazynu „Polska The Times” mam do dzisiaj. Na okładce uśmiechnięty Wiśnia przy stole pokerowym, obok niego sterta żetonów. Pod spodem podpis „Poker: mamy już nielegalną ligę i turnieje. Wiśniewski fanem gry”. To słowo „nielegalny” lub „zakazany” powtarza się później praktycznie co chwila i to głównie ten fakt tak rozsierdził polskich pokerzystów. Ale w środku tekstu nie było lepiej. Ten fragment chyba najlepiej oddaje styl, w jakim został zaprezentowany poker na lidze.
„Spięte blade twarze, podkrążone oczy i długie, chwytne palce z magiczną zręcznością obracające kartami o stosami żetonów. Widok jak z salonów Dzikiego Zachodu, brakuje tylko rewolwerów leżących obok kart. Choć to noc, a w klubie wisi chmura dymu, większość facetów ma ciemne okulary. Po to, żeby móc potajemnie obserwować innych. Jani siedzi przy stole na wprost wejścia i wcale się nie rusza. Wygląda, jakby umarł. Stężenie pośmiertne to sztuka blefu doprowadzona do perfekcji, chodzi o to, żeby nie ujawniać emocji. Jeden z najwyższych graczy, Jack Daniels, nie ma cyngli, jemu niepotrzebne. Bronią jest twarde, nieruchome spojrzenie. Potrafi nie mrugnąć przez siedem minut”.
To były bzdury, których nie dało się czytać, ale dalej było jeszcze lepiej. Długi fragment mówiący o mnie kończył się opowiedzianą przeze mnie podczas naszej pierwszego spotkania rozmową rekrutacyjną do jednej z firm windykacyjnych. Na pytanie, co bym zrobił gdybym miał do zwindykowania w szpitalu respirator, pod którym akurat byłby podłączony pacjent, odpowiedziałem, że kazałbym odwieźć pacjenta do innego szpitala, a respirator bym odebrał zgodnie ze zleceniem. Ten respirator ciągnął się potem za mną przez długie lata, głównie wypominali mi go wszyscy hejterzy pod moim blogiem. Co prawda nie wiem po co, ale tak się działo przez długi czas.
Gdy czytam ten tekst teraz, to widzę wyraźnie, że dziennikarka mocno „popłynęła”. Artykuł ten nie miał nic wspólnego z tym, co pisała w jego wcześniejszych wersjach konsultowanych ze mną, Pawciem, Janim czy Clipperem. Stek bzdur wyssanych z palca, a następnie podkoloryzowanych dla lepszych emocji. Nie mogliśmy się niestety dowiedzieć, co się stało, że tak dopieszczony przez nas tekst o prawdziwym obliczu pokera zamienił się w zwykły paszkwil. Dziennikarka nie odebrała już od nas nigdy telefonu.
Ledwo opadł pył po aferze z „Polska The Times”, a dostałem propozycję napisania dużego tekstu o pokerze do polskiej edycji „Playboya”, zarządzanego wówczas przez Marcina Mellera. Miałem pisać tekst sam, bez udziału nikogo z redakcji, więc tym razem była szansa na artykuł bez przekłamań. Nic bardziej mylnego… Gdy wysłałem swój tekst, a następnie poleciałem do kiosku po „Playboya”, po raz kolejny przeżyłem szok. Choć poker zajął wówczas mnóstwo stron w numerze, to mojego tekstu nie było w ogóle, a zamiast tego redakcja przygotowała kolejny typowy stek bzdetów i frazesów o tej grze. Odechciało mi się mediów na długo.
Rozdział XXII
Oferta przyszła dość niespodziewanie, ale była atrakcyjna, przede wszystkim pod względem finansowym. Szero, mój kolega i Targówka i ze szkoły podstawowej, pracował wówczas w największej w Polsce hurtowni kaset video. Szef tej hurtowni, Grotek, z którym później wiele lat spędziłem na wspólnej tułaczce po kręgielniach całej Polski i Europy, chciał swoje imperium na sprzedaż kaset (słowo imperium jest tu doskonale dobrane, wierzcie mi) jeszcze bardziej rozbudować i wpadł na pomysł, aby odkupić drugą tego typu hurtownię pod nazwą „Silver”, mieszczącą się wówczas w budynku nieistniejącego już kina „Sawa” na warszawskiej Saskiej Kępie. Plan był oczywiście dobry z biznesowego punktu widzenia, a ja miałem zostać jego prawą ręką w tymże „Silverze” – kontrolować sprzedaż, rozliczać klientów, pilnować terminowości spłat itd. Zgodziłem się więc szybko, bo i sama praca wydawała mi się ciekawa, a i stanowisko wyglądało ciekawie.
Jednak hurtownia „Silver” nie była zwykłą firmą. Prowadziło ją krótko mówiąc „miasto”, a że była połowa lat dziewięćdziesiątych, to w Polsce wolno im było praktycznie wszystko, byli bezkarni. Gdy pojechałem tam pierwszy raz (jeszcze przed ostateczną transakcją sprzedaży miałem tam trochę posiedzieć i sprawdzać bieżące transakcje oraz rozpocząć rozliczanie klientów) to trochę się złapałem za głowę, bo co jeden pracownik, to lepszy aparat. Widać było na tych twarzach „burzliwą przeszłość”, widać było zamiłowanie do napojów o wysokim wskaźniku zawartości alkoholu, widać też było, że mordobicia nie są im obce, a wręcz je lubią. No bandziory, tyle na ten temat!
Chodziłem więc sobie do pracy przez jakieś dwa czy trzy tygodnie, badałem nowy dla siebie teren, poznawałem ludzi, klientów, branżę. Co jakiś czas jeździłem też do Grotka, aby zdać mu raport z tego, co się dzieje na Saskiej Kępie. Któregoś dnia wczesnym rankiem dostałem telefon. Dzwonił Grotek, zdążył mi tylko powiedzieć „Nie jedź dzisiaj do pracy. Siedź w domu i czekaj na mój telefon” i się rozłączył. Sami przyznacie, że telefon dość dziwny, ale szef mówi nie jedź, to spoko, nie jadę. Czekałem dzień, czekałem drugi, w końcu zacząłem się lekko denerwować i pojechałem do Grotka do hurtowni.
Okazało się, że chłopcy z „Silvera” postanowili – jak to się dzisiaj ładnie mówi – anulować umowę sprzedaży swojej hurtowni, a żeby swym słowom nadać odpowiednią rangę, porwali jednego z trzech właścicieli wielkiej firmy dystrybuującej filmy na kasetach w Polsce, a prywatnie dobrego przyjaciela Grotka. Nie muszę chyba dodawać, że zażądali za niego również okupu…
Jak już kiedyś gdzieś napisałem stanie dumnie obok Mental Edge ! Czekam, jaram się, niech Ci pióro lekkim będzie 😛
Masz tyle historii do opowiedzenia. To wartościowe, że ocalisz je od zapomnienia.
Hej,
daje się czytać 😉 Kilka uwag:
– w tym pierwszym fragmencie za dużo przekleństw; to nie tak, że mi one w ogóle przeszkadzają, czasem pasują, jak najbardziej, tu jest ich jednak za wiele
– jako, że to fragmenty tylko, ciężko złapać cały flow historii, więc trudno ocenić te Twoje „prywatne” fragmenty, na ile będą ciekawe; na ten moment opowieść o tym, że osiedla się zwalczały między sobą albo że handlowało się jadąc do „sąsiadów”, dla mnie (prawie 40 latka) są oczywiste, nie ma w nich nic interesującego; ale tak jak piszę – może całościowo to się będzie składać w fajne story
Powodzenia!
S
Oczywiście, są to fragmenty wyrwane z pewnych kontekstów, dłuższych rozdziałów.
Dzięki za uwagi!
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.