Cykl „Na sit oucie” w swoim założeniu ma być o wszystkim, ale nie o pokerze. Mam mnóstwo pomysłów na kolejne teksty, brakuje mi jednak czasu na ich realizację, więc na kolejne odcinki będziecie musieli pewnie trochę poczekać. Dziś jednak napisać muszę. A może nawet bardziej chcę. Bardzo chcę! Okazja ku temu jest bowiem wyjątkowa i specjalna.
Piszę na portalach pokerowych już od prawie 10 lat i bardzo rzadko w swoich tekstach poruszałem do tej pory tematy prywatne, żeby nie powiedzieć intymne, osobiste i takie, o których praktycznie pokerowy dziennikarz nie mówi prawie nigdy. Choćby dlatego, że nie ma okazji. Otworzyłem się tak naprawdę raz, gdy napisałem tekst po śmierci mojego Taty i musiałem w ten sposób wyrzucić z siebie wszystkie złe emocje związane z tamtą sytuacją. Kuracja emocjonalna poprzez wylanie swoich łez na papier. Dziś jednak jest inaczej. Dziś jest prawdziwe święto. Powód do radości, dumy, szczęścia, a jeśli do łez, to jedynie do tych wylewanych czasem ze szczęścia. Dokładnie 25 lat temu powiedziałem „tak” na ślubnym kobiercu.
Ćwierć wieku to szmat czasu, a pewnie mnóstwo czytających te słowa osób nawet nie żyje tyle na tym świecie, a może żyje niewiele dłużej. Ćwierć wieku mieszkam pod jednym dachem z kobietą, która została moją żoną, a przez te wszystkie długie lata stała się moją partnerką, matką naszych dzieci, ale przede wszystkim najbliższą mi osobą i moim najlepszym przyjacielem.
Muszę się Wam przyznać, że jestem nieprawdopodobnym farciarzem. Na swej mocno popieprzonej, pokręconej i często wręcz porąbanej drodze życia trafiłem na najlepszą kobietę, jaką mogłem sobie wymarzyć. I powiem Wam wprost, że bardzo często się zastanawiam, czym sobie w życiu zasłużyłem, że los mnie obdarzył tak fantastyczną, kochającą, cudowną żoną. Oczywiście, pewnie wielu mężów może powiedzieć podobnie o swoich żonach, ale z drugiej strony patrząc – ilu z nich nigdy by czegoś takiego powiedzieć nie mogło? Podejrzewam, że całe mnóstwo…
A ja mogę! Mogę ze stuprocentową pewnością i z pełnym przekonaniem. Nie jestem człowiekiem łatwym we współżyciu, a ci, którzy mnie i moją Gosię znają dobrze od dawna, wiedzą doskonale, jak „mam w domu”. I od lat słyszę to samo, powtarzające się pytanie – jak ona z Tobą wytrzymała tyle lat?
To bardzo zasadne pytanie. Nie znam na nie odpowiedzi, może poza taką, że ja po prostu jestem chyba dobrym mężem dla niej i odwzajemnia mi to swoim podejściem do mnie. Gdy inni muszą się wymykać, żeby wyjść z kolegami na piwo, ja wychodzę z kumplami na całonocne imprezy, zazwyczaj suto zakrapiane. Jeszcze mnie często na nie sama zawozi! Gdy inni boją się choćby zapytać o wspólny wyjazd z kolegami, ja od lat wyjeżdżam na całe weekendy czy nawet tygodnie bez najmniejszych problemów. Gdy inni wiecznie się kłócą o najmniejsze pierdoły i cały czas na siebie warczą, ja przytulam się do żony, wychodzimy razem na kolację, oglądamy razem film, godzinami rozmawiamy i jesteśmy ze sobą po prostu cholernie szczęśliwi.
Wiele lat temu mieliśmy doskonałą, zgraną grupę przyjaciół, z którymi często wyjeżdżaliśmy i spędzaliśmy razem mnóstwo czasu. Ówczesne żony i narzeczone moich kolegów cały czas buntowały moją żonę przeciwko mnie, bo według nich pozwalała mi (wow, co to w ogóle jest za określenie!) za dużo. Chciały, żeby skróciła mi smycz i złapała mnie – krótko mówiąc – za ryj. Argumentowały to tym, że jeśli ja tak sobie będę „latał”, to w końcu „odlecę” na dobre. My mamy dzisiaj dwudziestą piątą rocznicę ślubu, a z tamtych kilku związków do dziś przetrwał dosłownie jeden. Te, które „trzymały za mordę” już dawno nie mają kogo za tę mordę trzymać, bo małżeństwa się rozpadły i został po nich tylko pył i śmierdzące wspomnienia. A my wciąż trwamy razem.
Po co w ogóle o tym Wam piszę? Po pierwsze – oczywiście, a co! – po to, aby się pochwalić i opowiedzieć o moim świetnym małżeństwie i udanym związku. W tym kraju wszyscy tylko umieją narzekać, opluwać się, kłócić, mieszać z błotem, w tym również w swoich własnych związkach. A ja chcę się właśnie pochwalić, bo mam cudowny dom, fantastyczną żonę i wspaniałe dzieci (które i tak mnie wiecznie wkurzają, bo są już dorosłe i myślą, że zżarły wszystkie rozumy). Ale po drugie – równie ważne – po to, aby powiedzieć wszystkim, których ta małżeńska droga dopiero czeka lub są na samym jej początku – najważniejszym słowem w udanym związku dwóch osób jest KOMPROMIS!
Moja żona zna doskonale to pojęcie. Od zawsze wie, że ograniczanie mnie, trzymanie w domu, zabranianie czegokolwiek i próby wywierania na mnie nacisku spełzną na niczym. Ja i tak zawsze zrobię tak, jak chcę i ona się już do tego przyzwyczaiła. Całymi latami nie było mnie praktycznie w domu, bo najpierw długo pracowałem w windykacji i ciągle byłem „gdzieś w Polsce”, następnie wiele lat trenowałem bowling, wiecznie trenowałem i jeździłem po całym świecie na zawody i mistrzostwa, a potem wziąłem się za pokera, co oznaczało większość nocy poza domem i przesypianie połowy następnego dnia. Zawsze jej byłem za to wdzięczny, bo wiem, że czasem (a pewnie częściej niż tylko czasem) była na mnie zła, że mnie nie ma lub wychodzę. Ale nie narzekała, nie marudziła, nie opieprzała mnie. Wiedziała, że to moje pasje, w których się realizuję. Dała mi żyć tak, jak chciałem. Chciała w zamian tylko jednego – aby reszta mojego czasu była dla niej i rodziny. A ja staram się zawsze, żeby właśnie tak było. Na tym układzie zbudowaliśmy mocny, wspaniały związek, który jest z roku na rok mocniejszy.
Nie da się oczywiście przejść przez życie cały czas w skowronkach, kwiatuszkach i fruwających wokół motylkach. Mówiąc wprost – nie zawsze da się rzygać tęczą. Czasem zdarzają się burze, a kiedy indziej również ogromne sztormy, które próbują związek wyrwać z fundamentów, aby poddać go ostatecznej próbie. U nas nie było inaczej, było kiepsko lub czasem nawet źle, ale siłą naszego małżeństwa jest przede wszystkim umiejętność wzajemnego rozmawiania. Każdy problem da się bowiem rozwiązać, gdy dwoje dorosłych ludzi tego chce i umieją o tym ze sobą rozmawiać. Było nam często ciężko, nie zawsze było kolorowo, ale rozmawialiśmy i znajdowaliśmy rozwiązania wszystkich problemów. Przechodziliśmy przez wszystkie kryzysy razem. Jedno nie zostawiało drugiego z kłopotami. Najcięższe rozmowy dawały w końcu ukojenie i sposoby wyjścia ze złych sytuacji.
Największym sukcesem udanego związku jest moim zdaniem to, że po wielu latach wciąż się chce ze sobą być, wciąż się za sobą tęskni, wciąż jedno nie może się doczekać, aby po całym dniu pracy czy dłuższej rozłące spotkać się z drugim. Z każdym rokiem rozumiem to coraz bardziej. Pewnie większość z Was powie w tym miejscu, że się po prostu starzeję (i pewnie jest w tym trochę prawdy), ale uważam, że lepszym określeniem jest tu „dojrzewam”. Dojrzewam do bycia dobrym mężem i partnerem, chcę dać żonie od siebie jak najwięcej, chcę sprawiać, by czuła się szczęśliwa, kochana, że o nią dbam i troszczę się każdego dnia. Oczywiście nie jest to łatwe, bo jestem wciąż taką trochę łajzą, która lubi chodzić swoimi ścieżkami, ale te ścieżki zawsze prowadzą w końcu do domu. Gdy wyjeżdżam sam z domu (choćby na wielodniową relację), to już po 2-3 dniach chcę wracać. Tęsknię, chcę się przytulić do żony, pogadać z nią, posłuchać o tym, jak minął jej dzień. Jest moją najlepszą przyjaciółką, a za swoimi przyjaciółmi człowiek tęskni zawsze.
Choć większość z Was (głównie ci, którzy mnie nie znają, a nawet nie widzieli nigdy na oczy) ma przed oczami mój obraz jako jakiegoś pokręconego furiata, to wcale taki nie jestem. Owszem, jestem wybuchowy, mam choleryczny charakter, często się szybko wkurzam i daję upust swoim emocjom, ale – wierzcie mi lub nie – jestem człowiekiem o raczej romantycznej naturze. Może głęboko skrywanej, ale jednak. Na każdy wspólny spacer wciąż wychodzimy trzymając się za ręce, jak wtedy, gdy byliśmy nastolatkami. Całuję ją, gdy tylko mam okazję. Każdego dnia, na milion różnych sposobów i w milionie różnych sytuacji, mówię mojej żonie, że ją kocham. Ona twierdzi wręcz, że przesadzam i mówię to za często, ale doskonale wiem, że uwielbia, gdy to mówię. Nauczyłem się bowiem, że skrywanie swoich uczuć i emocji w stosunku do osób, które się kocha, jest po prostu słabe, żałosne i zazwyczaj źle się kończy. A najczęściej bardzo żałuje się w przyszłości, że się tego nie mówiło. Dlatego ja powtarzam to wciąż i wciąż, bez przerwy. Swoje dzieci również uczymy tego, aby nie ukrywały swoich uczuć i emocji i widzę, że udało nam się w nich to zaszczepić, co uważam za nasz wielki sukces. Mój 24-letni syn potrafi do mnie przyjść i powiedzieć mi, że mnie kocha. Albo napisać mi takiego smsa. Ja swojemu ojcu nie umiałem tego powiedzieć przez długie lata i żałuję tego do dziś.
Ćwierć wieku razem. Aby Wam przybliżyć, jaki to szmat czasu, podam Wam kilka faktów. Braliśmy ślub 15 sierpnia 1992 roku. Dwa miesiące wcześniej w Polsce powstała pierwsza telefonia komórkowa Centertel. Miesiąc wcześniej premierem rządu została Hanna Suchocka. Dwa tygodnie po naszym ślubie wyemitowano pierwszy program „Kawa czy herbata”. Półtora miesiąca później w Telewizji Polskiej miała miejsce premiera pierwszego odcinka teleturnieju „Koło Fortuny”. W dniu naszego ślubu w Polsce stacjonowały jeszcze wojska radzieckie. Trzy miesiące po naszym ślubie do kin weszły „Psy” Pasikowskiego. Telewizja Polsat rozpoczęła nadawanie cztery miesiące później. Niewiele przed naszym ślubem Microsoft wypuścił Windows 3.1, a w kinach w USA wszedł na ekrany „Nagi instynkt”. To wtedy pod Paryżem otwarto europejski Disneyland. Dwa miesiące wcześniej wydano grę komputerową Wolfenstein 3D. Duńczycy zostali niespodziewanie piłkarskimi mistrzami Europy, a Michael Schumacher wygrywał wtedy swój pierwszy wyścig w Formule 1. Barack i Michelle Obama brali swój ślub dwa miesiące po nas. Trzy miesiące potem triumfy w kinach zaczął święcić „Bodyguard”. Pod koniec 1992 roku wysłano pierwszego w historii smsa. Tydzień przed naszym ślubem polscy piłkarze pod wodzą Wójcika przegrali w finale olimpijskim z Hiszpanami. Już wiecie, jak dawno to było? Dla ilu z Was te fakty to dzisiaj abstrakcja?
Ćwierć wieku to kawał czasu. Braliśmy ślub jako młode szczawie, a zgody na ten krok musiał udzielać nam sąd. Nasi rodzice byli – delikatnie mówiąc – niezbyt szczęśliwi. Za datę ślubu wybraliśmy dzień osiemnastych urodzin mojej żony. Miała udaną osiemnastkę, wierzcie mi. I dostała na nią zajebisty prezent. Tak się złożyło, że tym prezentem byłem ja. Ale największy prezent trafił się wówczas mi, bo dostałem ją za żonę. Jestem farciarzem. I każdemu z Was życzę takiego farta, jaki mi przypadł w udziale. Kochajcie się, bądźcie ze sobą na dobre i złe, bez względu na wszystko zawsze razem, rozumiejcie się nawzajem, rozmawiajcie ze sobą, obdarzajcie się kolejnymi dniami razem i nigdy nie idźcie spać, jeśli wcześniej nie pogodzicie się po wcześniejszej kłótni. To recepta na udany związek ode mnie. A jak będziecie już w moim wieku zrozumiecie, jak ważne to jest w życiu. Dla mnie nie ma nic ważniejszego.
PS. Tak, na zdjęciach z dawnych lat mam jeszcze włosy! Tak, miałem również jakieś 20 kg mniej! Proszę więc tych faktów nie komentować!
Będę wracał do tego tekstu, ale to już Ci mówiłem wcześniej. Pomyślności w czasie dalszej wspólnej podróży!
To zdjęcie ślubne – miazga <3
Gratulacje! Bądźcie zawsze sobą, bez względu na zawistników wokół.
Mega ! Gratulacje ! Kolejnych 25 JD ! 😉
Gratulacje! Jeszcze kilka lat i dostaniecie medale od prezydenta za długie pożycie 🙂
Medale to chyba po 50 latach dają 🙂
Po 50 latach dostaniesz, medal i kosz kwiatów… ale jak sam zgłosisz do ratusza ,że chcesz .Poczęstują Was jeszcze tanim szampanem . I to nie będzie prezydent kraju tylko Warszawy ??❤
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.