Dawno, dawno temu grając w pokera można było porozmawiać. I pożartować. I przy okazji sprawdzić, czy przeciwnik drapie się w ucho przy dobrej karcie, czy jednak to wszystko przez ogromny upał. Potem wymyślono Internet.
Zaginieni w akcji
Nie trzeba cofać się o pół wieku, by zauważyć różnicę. Niegdyś wcale nie trzeba było też dosiadać się do Freddy'ego Deeba czy Humberto Brenesa, by otrzeć się o unikalny koloryt. W czasach, gdy Daniel Negreanu zdobywał swą pierwszą bransoletkę, wcale nie wyróżniał się skłonnością do rozmów przy pokerowym stole. Był jednym z wielu. Dziś musi wołać do dna studni i szukać wymuszonych półsłówek.
Gdy jeszcze piętnaście lat temu w trakcie rozdania Daniel pytał rywala, czy ten ma asy, otrzymywał najczęściej return, który wymuszał leveling na poziomie „Incepcji”. Bo przeciwnicy mieli większe doświadczenie i wystarczające jaja, by wdać się w pojedynek na pozyskiwanie informacji, połączony z dywersyjnym zacieraniem własnych śladów. To był niebywale piękny aspekt gry w karty, stanowiący wówczas jeszcze niezbędne dopełnienie matematycznych i analitycznych podstaw.
Dzisiejsi pokerzyści nie czują się już tak pewnie. Przyzwyczajeni do gry online, gdzie nie muszą skrywać się przed skanowaniem tęczówek czy tamować drżenia powiek w chwili blefów wartych dziesięć tysięcy dolców, do namacalnego stołu są gotowi przynieść jedynie rachunek prawdopodobieństwa, zdolność zbierania matematycznej informacji i procenty. Tak różne od tych zanurzonych we wnętrzu butelki. Chowają się za zasłoną okularów. Uciekają do lasu ulubionych, muzycznych kawałków i w gąszcz mediów społecznościowych, programując kasyno na swój wyimaginowany komputer.
Thrash talk, nu talk, heavy talk
Od wszystkich karcianych bajarzy i bardów odróżnić należy amatorów trash talkingu w najczystszej, destrukcyjnej postaci. Dziś Phil Helmuth uważany jest za gościa „jedynego w swoim rodzaju”. Jego słynne wybuchy wydają się archaiczne, dla siedzących w swym stłumionym świecie milczków wręcz „z innej epoki”. Bo to wstyd przecież, tak się zatracić…
Dalej mamy graczy, którzy (kiedy nie są blokowani absurdalnymi zasadami kasyn) używają rozmowy do wyciągnięcia od przeciwnika informacji na temat jego ręki w sposób pozbawiony werbalnej agresji. Dziś nadal królem słownych polowań jest bez wątpienia Daniel Negreanu. Kiedyś podobny status miał „włoski ogier” John Bonetti. Nawet „autor jednego przeboju” Jamie Gold wpisuje się w ów schemat. Gdyby wspomnianą „werbalną agresję” włączyć do pakietu karcianych rozmów – otrzymamy Tony'ego G. i Williama Kassoufa. Ale większość milczy… Milczy niepewna, gdyż z chęcią zrobienia wirtualnej notatki wygrywa obawa przed ukazaniem własnych słabości.
W trzeciej grupie tych, którzy nie lubią się nudzić, są gracze raczący się zwykłą, niezwiązaną z konkretnymi rozdaniami rozmową. I – co najważniejsze – raczący nią współgraczy. Pokerzyści pokroju Freddy'ego Deeba, Humberto Brenesa, Scotty'ego Nguyena i Marcela Luske pozostają słusznego zdania, iż na milczenie będzie sporo czasu po śmierci. Dbają więc o przyjazną i pełną żartów atmosferę przy stołach. Cóż jednak z tego, skoro najczęściej zmuszeni są do monologów?
Kiedy oczy zachodzą bydlęcym białkiem
Dziś w wielu kasynach nie można artykułować odgadywania ręki rywala. Dziś w wielu kasynach można werbalnie określić swoją rękę w trakcie rozdania tylko wtedy, gdy nie powie się prawdy. To bardziej chore, niż Pan Kotek Stanisława Jachowicza. Karciana rzeczywistość niespodziewanie wypięła się jednak na pokerowych organizatorów i lobbystów, gdyż w efekcie wspomnianych obostrzeń mało kto jest w stanie wytrzymać wielogodzinne streamy kluczowych turków.
Trzydzieści lat temu gracze pokroju Jordana Cristosa, Byrona Kavermana i Davida Sandsa zostaliby zakopani w piaskach Nevady za tempo, które nie przystoi. Powiecie, że wszystkie niezabronione chwyty powinny być dozwolone i niezbywalnym prawem gracza winno być maksymalne wykorzystanie czasu na podjęcie decyzji. Nawet wyłącznie po to, by standaryzować swoje ruchy. Ale już relacja z trzydziestosekundowym zrzucaniem 83o i ośmiominutowym tankowaniem hero foldu niewielu się podoba. Mike Caro obliczył kiedyś maksymalny czas do podjęcia trudnej decyzji dla biegłego umysłu. I osiem minut to symulowanie upośledzenia.
Po co to wszystko?
Ten, który cicho skrywa się za binoklem, powie pewnie: „Dzisiaj tak się wygrywa – ja stawiam na skupienie. Teraz poker to matma i analiza, a wzrokowe mierzenie tętna i wykrywacz tellsów można włożyć między Andersena i braci Grimm”. Ale przecież nawet wymienieni przeze mnie pokerzyści to nie karciani trefnisie bez umiejętności! Negreanu po dziś dzień udowadnia młokosom, ile znaczy stara szkoła gry live. Phil Helmuth stwierdził kiedyś, że głównym problemem młodych w grze live jest niedocenianie niemierzalnych aspektów gry i „strach przed pokazaniem strachu”. Gdyby zwrócili większą uwagę na pozyskiwanie informacji za pomocą narzędzi niedostępnych w grze online, byliby nie do zatrzymania.
Ale gra przy piwku to nie final table EPT i to, że ktoś na NL2 home game będzie duszą towarzystwa wcale nie oznacza, że w chwili wielkiej próby nie będzie pod wełnianym szalem wstydliwie skrywał przełyku. Po co ryzykować? Przecież samemu można zbyt wiele zdradzić. Po co bawić się w „udawanie udawania”? Po co sondować rywala, skoro jego zakres i częstotliwość 3-betu każą nam sprawdzać?
Nie zrozumie tego ten, kto w kartach widzi tylko pieniądze i atawistyczną żądzę bycia najlepszym. Nie zrozumie ten, kto już dawno przestał grać dla przyjemności. Bo czy otwarci na otoczenie gracze to nadludzie, którzy potrafią robić coś jeszcze oprócz unikania wysyłania tellsów? A może po prostu tychże nikt już nie potrafi odbierać? Spieszmy się żyć grą, bo już niedługo nikt nie będzie pamiętał, jak to się robi.