Make life harder

16

Minęło milion lat od ostatniego wpisu. Jest to mało strategiczne posunięcie z mojej strony, ponieważ dzieje się wiele i chcąc opisać wszystko, co działo się w przeciągu ostatniego miesiąca, stworze ten oto monstrualny wpis. Moim pierwszym blogowym leakiem z pewnością jest brak systematyczności. Trzeba nad tym popracować. Wpis będzie miał małopokerowy charakter, z tego względu, że już po prostu nie pamiętam wszystkich ciekawych zagwozdek z ostatniego turnieju live. Gra online układa się nadzwyczaj dobrze. Z tego względu czasem, aż żal odchodzić od komputera, co jest kolejnym powodem, dla którego wpis pojawia się z takim opóźnieniem. Ciąg dobrego runa zapoczątkowałam domknięciem progressive super-ko 27$ i od tamtej pory karty spadają jak zaczarowane nawet w standardowych turbo 180sng. Ostatnia niedziela również skończyła się pomyślnym czterocyfrowym profitem, nic tylko siedzieć i grać! Być może jest to też kwestia polepszenia gry, chociaż przeglądając hh nie zauważyłam znaczących odchyleń od standardowo obieranych linii. Magia! Wszystko się dobrze układa. Niedługo wakacje, roll rośnie, a ja wreszcie będę miała czas, aby wykorzystać jego potencjał. (Niekoniecznie w formie cashouta i szalonych wakacji. Raczej planuje nadrobić głód gry live i poodwiedzać kilka eventów w okresie letnim. Inna opcja to zamknięcie się w domu i próba grania wyżej. Zobaczymy.)

Słowacja

Zachowując chronologiczny porządek zdarzeń, zacznę opis moich przygód od wyjazdu na Słowację. Był to raczej weekendowy wypad, zwłaszcza że turniej nie był znacząco duży. Jednak czymże jest wyrwanie się z domu w środku roku akademickiego pełnego obowiązków i rutyny… czymś bezcennym! Zwłaszcza że w owym czasie na północy kraju pogoda nie rozpieszczała, a na Słowacji wiosna szalała już w najlepsze.

Na miejscu korzystając z pięknej pogody i łapiąc pierwsze promienie słońca (tak, nawet się opaliłam!) wybrałam się na biegowe zwiedzanie okolic. Dzięki tej formie zwiedzania, można odwiedzić miejsca, do których normalny turysta nigdy by nie zawitał. Zazwyczaj udawało mi się odkryć jakieś urokliwe, postronne miejsca: strumyczki, kamyczki, zagajniczki, punkty widokowe. Tym razem zapuściłam się daleko i odnalazłam dzielnice słowackich cyganów, w miasteczku, które uchodzi za jedno z nielicznych, pozbawionych tej egzotycznej mniejszości narodowej. (Dla niewtajemniczonych podpowiem, że Słowacja jest krajem, który upodobały sobie nacje cygańskie i osiedliły się w nim gęsto i tłumnie.) Tak jak beztrosko i bezwiednie przytruchtałam do rumuńskiej strefy, tak migusiem musiałam stamtąd wybiec (interwały zaliczone, a to ważny element treningu biegowego!).

Pobyt na Słowacji zaowocował również nowym postanowieniem seminoworocznym. Pierwszy raz w życiu widziałam na żywo ludzi latających w tunelu aerodynamicznym. Przez dobre pół godziny gapiłam się w tunel jak dziecko na wystawę słodyczy. Niestety nie było możliwości skorzystania z tej atrakcji, ponieważ waiting lista rozpisana była na trzy kolejne dni. Jako ciekawostkę warto dodać, że jedna tura lotu trwała 2 minuty. Aby móc polatać owe 2 min jako spadochronowy amator, należy wcześniej przejść 40 minutowe szkolenie! Nie spodziewałabym się, że jakiekolwiek coaching jest w ogóle potrzebny. Wchodzisz i latasz, ot cała filozofia… A jednak! Stopień umiejętności poszczególnych śmiałków był łatwo dostrzegalny już po sposobie wydostawania się z tunelu.

Zdradzę wam smutny sekret… taki tunel to dla mnie pewnie jedyna możliwość poczucia się jak skoczek spadochronowy, ponieważ mam przeogromny lęk wysokości! Wolałabym wyrzec się całej czekolady świata, niż wyskoczyć z samolotu. Tak więc pozostaje mi odnalezienie takiej atrakcji w Polsce i późniejsze opisanie wrażeń na blogu.

Jeśli chodzi o sam turniej, który był pretekstem wyrwania się z domu… cóż, zwrócił się! Wszystko za sprawą formuły knockout, która pozwoliła zarobić mimo braku awansu do miejsc płatnych. Odpadłam na skutek źle spadających flipów, chociaż pokornie znajduje też moją winę w tym obrocie spraw… Otóż w momencie sprawdzania decydujących allinów, za każdym razem zdejmowałam z głowy moje słuchawki mocy! Tak więc flipy mogły zakończyć się tylko w jeden sposób… Oczywiście teraz należy wyciągnąć wnioski i pamiętać o dyscyplinie przy stole na następny raz. Nie ma że boli, słuchawki mocy muszą na swoim miejscu być.

EPT Malta

Tuż po powrocie ze Słowacji czekał mnie kolejny voyage, tym razem prosto do studia komentatorskiego w celu komentowania przystanku EPT Malta. Miałam niemałe obawy, że reprezentanci Polski wyeliminują wszystkich zawodników w przeciągu trzech dni turniejowych, przez co event zakończy się na tyle szybko, że nie będzie mi dane niczego komentować. Brzmi śmiesznie, ale chyba nikt by się nie zdziwił, gdyby doszło do takiego obrotu spraw.

Co tu dużo pisać… chciałam tylko podziękować wszystkim za masę miłych słów i wszelki feedback. Muszę również przeprosić tych, którzy rozczarowali się brakiem sucharów podczas streama. Miałam plan tym razem być poważna i elokwentna, a i tak dorobiłam się pseudonimu „pokerowego Strasburgera” (Ekstra… zawsze o tym marzyłam). Sama nie wiem jak to się stało. Swoją drogą…

Wiecie jak witają się kadłubki?

-Czołem! 😛

Runmageddon

Szczerze mówiąc nawet nie wiem jak rozpocząć ten wątek. Ile razy próbuje opowiedzieć komukolwiek moje odczucia po tym biegu mam wrażenie, że robię to nieudolnie, a słowa są tylko śmiesznym ogranicznikiem, który wcale nie pomaga zobrazować tego jak się czułam i co przeżyłam. W sumie instynktownie zaczynam opowiadać głośno, szybko, wymachując rękami, śmiejąc się i wzdychając, mając nadzieje, że chociaż część emocji pozwoli uzupełnić obraz tamtych przeżyć. Na blogu nie mam nawet takiej możliwości i uzbrojona jestem jedynie w garść liter. W takim razie cokolwiek przeleje tutaj w wyrazy i jakkolwiek mi to wyjdzie, wiedzcie, że będę nieusatysfakcjonowana z efektów.

Emocje trochę już opadły, ale całą sobotę po ukończonym biegu byłam jak w skowronkach, a ze szczęścia unosiłam się 10 cm nad ziemią. Oczywiście inną stroną mojego samopoczucia była chęć przespania trzech albo i siedmiu dób w wyniku zmęczenia. Jednak euforia nie pozwalała na zwracanie uwagi na to, co organizmowi się podoba a co nie (podobnie jak podczas samego biegu).

Już dzisiaj jestem pewna że 5. września wezmę udział w kolejnej edycji biegu Runmageddon tym razem w formule classic, czyli 12km/50+ przeszkód (właściwie to wczoraj zapłaciłam startowe za ten bieg). Za sobą mam ukończoną wersję 6km/+40 przeszkód. Wisienką na torcie byłby bieg w formule Hardcore 21km/70, ale ten majors ma mieć miejsce pod koniec maja i zwyczajnie nie zdążę się do niego przygotować… ale! Kiedyś będzie mój 😉

Cała ta historia z Runmaggedonem jest dosyć przewrotna. Pierwszy raz dowiedziałam się o tym biegu podczas treningu na siłowni. Koleżanki ochoczo rozgłaszały, że zbierają ekipę i wyruszają na podbój trasy. Nie miałam nawet pojęcia o czym mówią… Pokrótce przedstawiły mi koncepcje biegu, zaraziły entuzjazmem i już wiedziałam, że wszystko czego chcę w kwietniu to wziąć udział w tym szaleństwie!

Niestety po czasie znajome utraciły zapał i chęci, znajdując milion powodów, dla których jednak nie warto startować. Nie wiedzieć czemu tak jak wcześniej łatwo chłonęłam wszystkie argumenty za tym pomysłem, tak pozostałam głucha na wszystko to, co potem mogłoby mnie zniechęcić.

Chociaż przyznam, że pod wpływem rozmów z innymi zaczynałam snuć rozważania czy moja chęć wzięcia udziału w takim biegu w ogóle jest normalna, prawie 200pln buy in, 3metrowe ściany, wspinanie się na wysokości bez zabezpieczeń, czołganie w błocie pod drutem kolczastym przez 30m, nurkowanie w wodzie o temperaturze ok. 2°C (z lodem pływającym na powierzchni)... Może to inni mają racje, a ja się wygłupiam? Sprawy nie polepszał fakt kontuzji, która upodobała sobie moje kolano (a właściwie pasmo biodrowo-piszczelowe) i doskwierała po każdej przebieżce. Ból, który porównałabym do wbicia tępego drutu prosto w bok kolana. Kiepska sprawa. (Zaburzając chronologiczny bieg tej historii zdradzę, że na szczęście tuż przed startem udało się zakamuflować ból, fundując sobie trzy sesje fizjoterapeutyczne (prądy, lasery, ultradźwięki, pola magnetyczne). Na start byłam w miarę sprawna, ale teraz ból znowu powrócił i muszę obmyślić jakiś plan działania, który doprowadzi mnie do całkowitego ozdrowienia.)

Niemniej jednak fakt był taki, że zostałam na lodzie i nie miałam z kim pobiec. Zaufany kompan, a najlepiej cała drużyna jest praktycznie czymś niezbędnym w tym przedsięwzięciu, ponieważ trasa obfituje w przeszkody, których nie da się pokonać w pojedynkę (np. przechodzenie przez 3-4m ścianę – ktoś musi cię podsadzić, albo podać rękę i wciągnąć). Pytałam niemal każdego aktywnego znajomego i nic, zero chętnych. Przyjęłam za oczywiste, że nawet jeśli nie znajdę nikogo równie szalonego, pobiegnę sama!

W jakimś stopniu jestem przyzwyczajona do uciekania się do tego typu rozwiązań. Jakby nie było, gdybym za warunek konieczny przyjęła towarzystwo jakiejś koleżanki podczas brania udziału w swoich pierwszych turniejach pokerowych live, pewnie wciąż bym jej szukała, pozbawiając się możliwości gry i rozwoju. Nie wolno ograniczać się limitami innych ludzi. Trzeba działać, działać, działać, nie czekając aż inni ubiorą buty. Co więcej czasem wręcz warto wypuszczać się samemu w świat, ponieważ sprzyja to poznawaniu masy nowych ludzi oraz narażaniu się na nowe doświadczenia i przygody.

Całe szczęście na turnieju w Pradze natknęłam się na równie pozytywnie niezrównoważonego jegomościa (pozdro Luznypapa!), który nie dość, że wyraził chęć pobiegnięcia, to jeszcze wkręcił mnie do większej ekipy podobnych aktywistów z Boot Campu. Dzięki czemu miałam możliwość startu w tych samych barwach co Chuck Norris(!), który przyleciał na ten event prosto z Texasu, w kapeluszu, ostrogach i odznace szeryfa. Chuck pokonywał wszystkie przeszkody kopem z półobrotu i przecierał nam szlak, długo to jednak nie trwało, bo szybko zostawił cały peleton tak daleko, że organizatorzy byli w stanie poustawiać wszystkie przeszkody z powrotem zanim my do nich dobiegliśmy.

W biegu uczestniczyła masa innych równie pozytywnych ludzi. Drużyny startowały przebrane w najwymyślniejsze stroje. Spotkaliśmy nawet ekipę obchodzącą wieczór panieński! (świetna sprawa, zwłaszcza w połączeniu z księżniczkowymi strojami, w których biegły druhny oraz z drużbami pędzącymi w garniturach). Równie fantastycznym pomysłem były oświadczyny na linii mety! Dziewczyna jeszcze nie odzyskała pełnej świadomości po ukończeniu biegu, a tu z zaskoczenia widzi pierścionek pod nosem. Genialne!

Nawet gdybym złamała nogę podczas biegu nie umiałabym się stiltować, patrząc na to wszystko, co działo się dookoła 🙂

Sam proces biegu był niesamowitym przeżyciem, mimo że miałam swoją ekipę poznałam masę nowych ludzi. Istnieje pewnie niewiele biegów, podczas których ludzie mają czas na zawieranie nowych znajomości. Zazwyczaj zawodnicy pędzą ile sił w nogach, aby uzyskać jak najlepszy czas. Tutaj zasady były inne. Wyzwania i przeszkody jednoczyły ludzi. Na tym poligonie wszyscy zachowywali się tak, jakby znali się od zawsze. Mało kto biegł po zwycięstwo czy wynik, liczyła się chwila obecna i bieżąca misja, czy to pokonania przeszkody, czy pomocy innym. Świat zewnętrzny nie istniał, twoim jedynym problemem i zmartwieniem było to jak przeskoczyć przeszkodę i nie złamać sobie karku. Niektóre z nich nie były możliwe do sforsowania bez pomocy innych zawodników. To było niesamowite. Nawet kibice obserwujący z boku podpowiadali jak zabrać się do przeszkody, gdzie się złapać, gdzie postawić nogę, jak chwycić ciężar. Może wydawać się to śmieszne, ale po długo trwającym wysiłku fizycznym mózg odmawiał posłuszeństwa i przestawiał się na ubogi tryb „rób to samo co ten przed tobą”, w takich okolicznościach pomoc kibiców czasem okazywała się zbawienna.

Cóż, po epizodzie czołgania się w błocie i kąpieli w kałużach wyglądałam jak Rambo albo raczej jak Jozin z bazin (co z resztą widac na zdjęciu powyżej), czasem domniemałam, że mój wygląd mógł po prostu wzbudzać litość wśród widzów i tylko dlatego otrzymywałam pomoc :p Własna matka nie rozpoznała mnie na tym zdjęciu.

Powinnam też wstawić parę fotek pokazujących ogromne siniaki, zadrapania, drzazgi w nogach i podarte ubrania, ale nie będę robić antyreklamy eventowi, który pokochałam całym sercem 🙂

Niemałym zaskoczeniem był wynik moich zmagań. Okazało się, że zajęłam TRZECIE miejsce w kategorii kobiet w mojej turze biegu! Absolutnie nie spodziewałam się takiego rezultatu. Powiem więcej, gdy usłyszałam o tym wyniku dopiero uświadomiłam sobie, że ktoś mierzył mi czas. Automatycznie zaczęłam być na siebie zła, bo nie dałam z siebie wszystkiego. Spokojnie mogłam być na mecie dobre 5 min szybciej, gdybym tylko nie zwracała uwagi na tych wszystkich ludzi, nie gadała, szybciej biegła i nie czekała na innych nowo poznanych towarzyszy boju. Pytanie tylko czy ten bieg wciąż tak bardzo by mnie cieszył i satysfakcjonował na mecie tak jak teraz…. 5 minut szybciej w zamian za masę pozytywnej energii i możliwość doświadczania biegu zamiast przelecenia go jak rakieta. Jak to się mówi, przecież nie chodzi o sam cel, ale o doświadczanie drogi prowadzącej do niego.

Na dzisiaj to tyle. Kolejny wpis stworzę w tonie bardziej pokerowym. Niestety spośród obfitości eventów jakie będą miały miejsce tej wiosny mogę skusić się tylko na stary, dobry prom. Studia, studia, studia po raz kolejny ograniczają mnie czasowo. Turniej na promie to następny przystanek, dla którego wytknę nos sprzed komputera i wymknę się uczelnianym obowiązkom. See you there!

xoxo

HeyMonia

Poprzedni artykułDimitry Urbanovich graczem marca GPI; niewielkie zmiany w rankingach
Następny artykułEPT Grand Final Monte Carlo 2015 – Największy festiwal pokerowy w historii

16 KOMENTARZE

  1. Genialne!!! Monia gratulacje – to po pierwsze. Motywujesz jak mało kto. Po drugie – piszesz w taki sposób, że niezwykle łatwo wyobrazić sobie wszystko, co chcesz przekazać. Zdecydowanie NAJLEPSZY styl i blog na PT. Idąc za „pokerzystka” – pisz więcej, proszę 🙂

  2. Twoje posty czyta sie jak recenzje dobrego filmu akcji 😀 masz ciekawe zycie… 😉

    Jedyna prosba to wiecej takich postow! 😉

  3. Nie zdziwię się jak ktoś po obejrzeniu tych zdjęć zaproponuje ci rolę w jakimś filmie akcji 🙂

    • Najchętniej w jakimś Bondzie! zwłaszcza że mają tam gości wypłacających się z A6o oop 🙂

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.