Dziennik z podróży (na gorąco):
16:00
Wychodzę z domu, żegnam śpiącego w drugim pokoju współlokatora, drzwi – zamykam. Nagle olśnienie: światło w kuchni! Wracam, gaszę światło, patrzę odruchowo w prawo, w lewo, i gdy wreszcie mam już w zwyczajowo nieprzytomnym pośpiechu wyjść na dobre i bez dalszego ociągania, oczom mym ukazuje się beztrosko spoczywająca na stole ładowarka do laptopa? Z oddechem ulgi oraz dobrze mi znanym ?ale by było?? w myślach wciskam ją do plecaka, trzaskam drzwiami, a następnie szczęśliwie i bez zbędnych ceregieli już pakuję się do taksówki wiozącej mnie na lotnisko. 1:0 dla mnie!
16:25
Wychodzę z taksówki, udaję w kierunku stanowisk odprawy, rozglądam dookoła wzrokiem nadal trochę nieprzytomnym i nagle doznaję (oczywiście) olśnienia: przecież zostawiłam w taksówce okulary! Dzwonię do korporacji, każą czekać, rozłącza mnie, rozgorączkowana dzwonię jeszcze raz, znowu mam wykazać się cierpliwością, przełączają, ponownie tłumaczę w czym rzecz, a że na szczęście taksówkarz nie zdążył był jeszcze zbytnio się oddalić, po kilku minutach nerwowego przebierania nogami w oczekiwaniu na zgubę spotykamy się, po czym ten z lekkim uśmiechem politowania przekazuje mi moje nieodzowne narzędzie pracy przy komputerze. 2:0!
Wieczorem:
Przyjeżdżam do hotelu, pół nocy zalegam przed komputerem w ramach praktykowania hiszpańskiego z pewnym czarującym* Katalończykiem, przedawkowuję herbatę, aż kiedy w końcu nakazuję sobie po uprzednim naładowaniu telefonu pójść spać, spędzam godzinę na szarpaninie z ładowarką i przypadkiem tę ostatnią dekonstruuję. Co tu więc robić, żeby się jutro bez telefonu (d)obudzić? W piżamie biegnę na recepcję celem zamówienia pobudki, z wewnętrznym uśmiechem zadowolenia odkrywam obecność całkiem wyględnego recepcjonisty, zgłaszam chęć bycia obudzoną i wdaję w niezobowiązującą półgodzinną pogawędkę, po czym gdy wreszcie kładę się na dolnej pryczy piętrowego łóżka spać, doświadczam oto poczucia zadowolenia z udanego przebrnięcia przez kolejny najeżony drobnymi przeciwnościami dzień, w efekcie czego o 5-tej rano odnotowuję 3:0 dla mnie. Witajcie w Kopenhadze!
* O tym zresztą mógłby powstać nawet i cały osobny wpis, że jednak
hasłem przewodnim bloga jest poker, które to słowo w rzeczonej historii
nie padłoby niestety ani razu, oszczędzę Wam tak drastycznych przejawów
niesubordynacji tematycznej i litościwie całą sprawę przemilczę.
Refleksje po (już na zimno ? jak temperatura stojącej obok mnie kawy):
Pamiętam, że gdy byłam w Kopenhadze po raz pierwszy ? w wieku zresztą mocno jeszcze podlotkowatym ? urzekł mnie był fakt, jak to nawet bezdomni mówią tam po angielsku. Spędziłam wówczas miłe popołudnie w parku Tivoli, zwiedziłam starówkę, poszłam na lody i pomyślałam, że to całkiem przyjemne miasto, które chętnie jeszcze kiedyś odwiedzę na spokojnie. Och bogowie przewrotności? W jakimże to błędzie tkwiłam przez tyle lat!
Kopenhaga przywitała mnie raczej chłodno, żeby nie powiedzieć ? lodowato ? choć z mocno wyczuwalną nutką skandynawskiego wyuzdania: tuż po opuszczeniu dworca zaczął mi się lubieżnie wdzierać pod płaszcz wiatr, prosto w oczy z mokrą chucią przepełniającą każdy płatek sypnął śnieg, zaś obślizgły od nadmiaru chęci wywołania kontaktu trzeciego stopnia chodnik omal nie przyczynił się do mojego (moralnego) upadku.
Gdy do tego zobaczyłam wreszcie owych nienaturalnie ładnych, szczupłych i dobrze ubranych ludzi z fizjonomii niepokojąco przypominających androidy, którzy wszędzie przemieszczają się na rowerach i z zimy wydają się nie robić sobie po prostu nic, potem zaś jeszcze dobitnie przekonałam się, jakie to szalone ceny owe androidy promują w swoim kraju, pomyślałam sobie, że mi się tutaj nie podoba. I już.
Owszem, rozrzucone gdzie popadnie rowery wyglądają ładnie i romantycznie, jest rzeka, więc miasto zyskuje na urodzie dzięki mostom, na mnie jednak takie sztuczki na dłuższą metę nie działają. A zatem Kopenhaga mnie nie zachwyca. I nie zachwyca.
Co natomiast można powiedzieć o przebiegu samego turnieju? Polacy znowu nie dopisali, co z pewnością nie cieszy, a i moją pracę czyni bardziej bezcelową, gwiazdy z kolei pojawiły się dosyć nawet licznie, że jednak żadnej nie udało się zaświecić jasnym błyskiem w dniu drugim czy później, zabrakło w efekcie tych silniejszych emocji, które chętnie byśmy w związku z dużym turniejem przywitali.
Okazuje się jednak, że gwiazdy nie próżnowały za to?w kuluarach! Podczas gdy nieznani bliżej nikomu Skandynawowie rywalizowali zaciekle o wejście na finałowy stół, pokerzyści pokroju Ziigmunda , Johnny Loddena czy LarsaLuzaka zasiedli w players lounge?u do małego towarzyskiego sin?n?go, gdzie wpisowe wynosiło, bagatelka, 10 tysięcy euro, że zaś panowie nie mieli ochoty męczyć się obsługą kart, rozdawać postanowił im?Noah Boeken.
W tym samym czasie z kolei nie gorsi postanowili być również sami dziennikarze, gdy więc tylko zaopatrzyliśmy się w odpowiednie ilości piwa, znaleźliśmy stół i przygotowaliśmy żetony, rozpoczęliśmy oto swój własny i równie emocjonujący (jeśli wręcz nie bardziej!) s?n?g: wpisowe wynosiło co prawda 500 razy mniej, że jednak dominującą grupą narodową przy stole byli słynący z soczystej ironii Anglicy, autotematycznym i metatematycznym żartom w związku z komentowaniem wszystkich zagrań nie było końca (przybywającym w dodatku odwrotnie proporcjonalnie w stosunku do stanu pustości kufli).
Śmiesznie było również zdać sobie sprawę z tego, jak to nieudolnie próbujemy naśladować tych, o których wcześniej zmuszeni byliśmy przez cały dzień pisać: jakby służba zasiadła nagle do wystawnego stołu pod nieobecność państwa? Prasa, która na sali turniejowej musi być cicha, przeźroczysta i poważna, nagle ożywa i, tak jak już to wspomniałam ostatnio, wydają mi się de facto dużo bardziej zajmującym towarzystwem niż sami pokerzyści! Zresztą ci ostatni zaczynają mnie trochę przerażać?
Poznałam na przykład słynnego gracza turniejowego online ?busto_soon?, który w main evencie scashował około 30k euro. Otóż gdy tylko odebrał swoją wygraną, zamienił je na żetony, poszedł na ruletkę , po czym w ciągu raptem kilkunastu minut beztrosko przepuścił z tego dwie trzecie, w ogóle się nawet przy tym nie zająkując!
No dobrze: o podróży było, o Kopenhadze było, o pokerzystach było, niniejszym uznaję zatem kolejny odcinek bloga za kompletny i zamknięty. A następny już niebawem!
Monika kiedy jakis wpis? :((((((((
kartka co z twoim blogiem ? 🙂
“Poznałam na przykład słynnego gracza turniejowego online ?busto_soon?, który w main evencie scashował około 30k euro. Otóż gdy tylko odebrał swoją wygraną, zamienił je na żetony, poszedł na ruletkę , po czym w ciągu raptem kilkunastu minut beztrosko przepuścił z tego dwie trzecie, w ogóle się nawet przy tym nie zająkując!”
Mój idiol w te kilkanaście minut przepuścił tyle ile mam do konca spłaty kredytu za mieszkanie widać że prawdziwy pokerzysta. Tylko skill games.
ad kartka
czy to aby na pewno neologizm ?
swietny wpis 🙂
ad superdonkTaki tam sobie niewinny neologizm… “Wyględny” czyli można zawiesić na chwilę oko.
“całkiem wyględnego (???) recepcjonisty “
mozna z polskiego na nasze ?
busto_soon wygral podobno juz 23 wejscia do WSOPA na stepach pokerstarsowych;)
jasne, że to był komplement. Dziwię się, że niektórzy Twoją pisaninę oceniają negatywnie. Super pióro, fakt, może nie dla każdego – ale cóż, nie wszyscy czytają Balzaca w oryginale:-)
Co jak co, ale Kartka ostatnio jest bardzo radosna… 🙂
Stylistyczna ociężałość nie świadczy bynajmniej o ociężałości umysłowej. Mi się styl kartkowy podoba. Trochę melancholii, nutka autoironii i prowokacji no i to wyuzdanie. Abstrahując już od faktu, że styl własny sam w sobie lepszy niż grafomania.
Co do samej treści. Hmm Karteczka jakaś bardziej dojrzała nam się zrobiła, ale z drugiej strony i radość mniej w tych blogach. Mam nadzieję, że te dwie rzeczy się nie łączą, co byłoby… nie wiem? Straszne? Smutne?
Tyle moich pseudofilozoficznych wywodów 🙂
Aha, i nie byla to krytyka, tzn na pewno nie negatywa
Ok, przeczytalem ponownie i juz wiem o co mi chodzi. Shywater mi pomogl.
Po prostu piszesz jak w ksiazce, duzo opisow i przymiotnikow (wyksztalcenie w kierunku humanistycznym pewnie). Wlasnie ksiazki sa pisane w podobnym stylu, a tych, jak zauwazyl kolega, nie czytam za wiele. Ok, prawie wcale bo kilka rocznie i to same biografie.Nie mialem tez na mysli, ze nie rozumiem co tam piszesz bo ogolnie czytam sporo, ale sa to czasopisma (jakbym sprzedal wszystkie stare numery co mam jako makulature to chyba podwoilbym rolla :D), wiec o zasob slownictwa nie ma sie co martwic.Po prostu zle ujalem to “pisanie po polsku”. Wlasnie potem sie poprawilem na “ciezkosc”, ktora rozwinelas w “ociezalosc stylistyczna” co chyba trafia w sedno.
ad piotrekRzeczywiście można mi zarzucać pewną stylistyczną ociężałość (sama zresztą często ją z irytacją zauważam), nikt jednak nie zakwestionował do tej pory mojej “polskości” (!). Ciekawa to krytyka i szkoda, że nijak nie uzasadniona…ad YamassDziękuję i odpozdrawiam w odpowiedzi :-)ad shywaterA po co w ogóle ujednolicać? 😉 Rzeczona autorka lubi różnorodność…ad Blasco666Odbieram to jako komplement.
Tak jak Ciebie przerażają Skandynawowie, tak czasem mnie przeraża gąszcz przez który przedzierają się Twoje myśli i skojarzenia…
interesujący jest trop różnorodności zapatrywań na męskie wdzięki Autorki , przewijają się czarujący Katalończycy , Skandynawowie ( wzorcowy Antonius) – hmm duże rozbiezności – cięzko to będzie ujednolicić :):):)
no to chłopie porozmyslaj troche nas samym sobą może warto jakąś książkę przeczytać od czasu do czasu ….
fajnie sie czytało, pozdrawiam 🙂
moze, wydaje mi sie po prostu … hmmm “ciezki”, po prostu przeczytalem i nie wiem co, ale sprobuje raz jeszcze
Cooooooo????? A po jakiemu teraz niby pisze Monia????? Może po prostu jej język jest dla ciebie zbyt skomplikowany????
pisz bardziej po polsku
Chyba od tych rozmów z Katalończykiem jesteś ostatnio taka rozstrzepana… Jak jajca w torcie normalnie… 🙂
“Skandynwaskie wyuzdanie”… dobre, dobre zresztą jak cała notka. Dzięki Kartko znakomicie się czytało.
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.