Pewien majowy, ciepły wieczór, Warszawa, hotel Mariott, poniedziałkowy turniej pokerowy. Na twarzach zebranych malują się rozweselone miny jakby już dawno zapomniano o klasyku polskiego kina „Nie lubię poniedziałków”. Atmosfera jest miła, raczej biesiadna, na dworze w końcu zrobiło się ciepło, a lato widać już na horyzoncie.
W środku akcji w kasynie znalazł się nasz bohater, czyli ja, schowany gdzieś w kącie, popijam darmowe, powitalne piwo. Jako, że jest to mój debiut w kasynie czuję się lekko spięty, w końcu nikogo tu nie znam, nie wiem jaki poziom prezentują lokalni wyjadacze. Z nikim nie nawiązuję kontaktu, nie ucinam pogawędek, nikomu nie wspominam jak to Scotty Nguyen wygrywając main event WSOP wypowiedział słynne „If you call it's all over baby”. Zawodnicy zebrani przy stole zachowują się wręcz przeciwnie. Jest głośno, co chwilę słychać śmiechy, wokół uszu nieustannie szeleszczą jak muchy „raise/call/raise/call”. Żetony są rzucane dość energicznie na stół, a all-in dźwięczy w głowie niczym dzwon Zygmunta. Mimo ogólnego chaosu staram się utrzymywać jak największy spokój, a pomaga mi w tym moja natura introwertyka. Nigdy nie potrafiłem nawiązywać szczególnie dobrych relacji z ludźmi, mam paczkę swoich kumpli i już dawno stwierdziłem, że tak ma zostać. Nigdy też nie byłem zbyt przebojowy, czy to w szkole czy na studiach. Więc co ja właściwie robię w tym miejscu, z dwiema kartami przed sobą i sforą wygłodniałych wilków naprzeciwko mnie ? Tutaj w końcu coś pozytywnego – właśnie mój charakter człowieka zamkniętego w sobie, z poczuciem własnej wartości, daje mi broń do walki o życie przy pokerowym stoliku. Nie oddaję absolutnie żadnych emocji, nie uśmiecham się, nie zagaduje sąsiadów, a wzrok trzymam wbity w jakiś martwy punkt na stole. Grając mocno swoje dobre układy, zwiększam sobie pole manewru do blefu. Rozweseleni przeciwnicy tracą pulę za pulą, pnę się w drabince, chyba jest dobrze. Narwańcom chciałbym polecić troszkę melisy i dobry, twardy sen, ale co tam dziś niech tracą ile wlezie. Tak oto nigdy nie przydatna skromność, dystans i małomówność procentują w tej ekstremalnej przejażdżce.
Kończę na 10tym miejscu (na ok.55), niestety kasa od 6, ale i tak jestem dumny z takiego debiutu.