Ikony pokera – Dave „Devilfish” Ulliott

0
Dave "Devilfish" Ulliott

Być może nie rozpala wyobraźni fanów światowego pokera w taki sposób, w jaki robią to Daniel Negreanu czy Phil Hellmuth, ale w Wielkiej Brytanii, a może i całej Europie, nie było i prawdopodobnie nigdy nie będzie pokerzysty ważniejszego od Dave'a „Devilfisha” Ulliotta.

O jego śmierci w kwietniu 2015 roku pisały bez wyjątku wszystkie najważniejsze brytyjskie gazety. I nie były to bynajmniej kilkuzdaniowe wzmianki – długie nekrologi poświęcone Ulliottowi poświęciły zarówno tabloidowe „The Sun” czy „Daily Mirror”, jak i „The Times”, „Daily Telegraph” czy „The Guardian”.

Powiedzieć, że był postacią barwną, to za mało. Że był gotowym materiałem na filmowy scenariusz – już lepiej. Niektórych mógł irytować balansującymi na cienkiej linii dobrego smaku żartami, drażnić swoją arogancją, denerwować seksistowskimi wypowiedziami czy rzucanymi na prawo i lewo wulgaryzmami, ale na większość działał jednak jak lep na muchy. Przyciągał życiowym doświadczeniem, stylem bycia, opowieściami, którymi potrafił sypać jak z rękawa. Z taką samą siłą oddziaływał na pokerzystów młodych i anonimowych, znanych i lubianych, ale także gwiazdy innych sportów, a nawet hollywoodzkich celebrytów. „Nasz ojciec był duszą towarzystwa. Jego gwiazda świeciła najjaśniej, gdy opowiadał historie, grał na gitarze albo śpiewał” – pisały dzieci Ulliotta w pośmiertnym oświadczeniu.

„Powinni częściej zamykać klapy swoich laptopów i zacząć żyć” – radził młodym pokerzystom online, ale przecież nie tylko. „Większość z nich nie jest w stanie opowiedzieć dobrej historii, bo niczego nie przeżyli”.

On sam przeżył tyle, że swoim życiorysem mógłby obdarować kilka innych osób.

Wszystko przez hazard

Pierwsza część życia Dave'a Ulliotta – przydomek „Devilfish” przylgnął do niego dużo później – przypominać może plan jednego z wczesnych filmów Guya Ritchiego. Urodził się w 1954 roku w Hull, mieście portowym, które w latach dorastania przyszłego pokerzysty wciąż lizało rany po bombardowaniach z II wojny światowej. „Nie mieliśmy dużo; byliśmy typową rodziną z klasy pracującej” – mówił. Gdzie indziej dodawał w typowym dla siebie stylu: „Nasz dom był tak mały, że meble musieliśmy malować na ścianach”.

Szkolny tornister wyraźnie mu ciążył, bo edukację zakończył chwilę po piętnastych urodzinach. Zatrudnił się w firmie produkującej puchary i medale, ale w pracy najbardziej podobały mu się przerwy na lunch; zbierał wówczas pierwsze karciane szlify i łapał pokerowego bakcyla. Jeszcze bardziej pociągało go obstawianie wyścigów konnych – namiętność odziedziczona po ojcu. Ale nie był wybredny. „Obstawiałem wszystko, co się dało: konie, psy, walki, bilarda, snookera, kto poderwie jaką dziewczynę w klubie” – mówił Ulliott. Prędko wsiąknął w świat bukmacherów, nielegalnych karcianych schadzek i zadymionych sal bilardowych. Było jeszcze lokalne kasyno, wprawdzie legalne, ale odwiedzane głównie przez drobnych kryminalistów, kanciarzy i zdegenerowanych hazardzistów.

Najlepiej szło mu w pokera. Prędko odkrył, że obliczanie prawdopodobieństwa i innych matematycznych konceptów, a także „czytanie” rywali, przychodzi mu z łatwością. Znacznie więcej czasu spędzał jednak u rozsianych po całym Hull bukmacherów – a wizyty kończyły się zazwyczaj pustymi kieszeniami. „Kiedy obstawiałem konie, zachowywałem się jak kompletny szaleniec. Obstawiałem tak długo, aż nie zostawało mi zupełnie nic. Ewentualnie tak długo, aż miałem dziesięć razy więcej, niż na początku. Wówczas jednak chciałem mieć dwadzieścia razy więcej. W ostatnim wyścigu grałem za wszystko i wychodziłem od buków bez grosza przy duszy” – opowiadał Anglik.

Przez hazard tracił pieniądze, przez hazard został wyrzucony z pracy, a chwilę później również z domu. Potrzeba gotówki i towarzystwo, w którym się obracał – a były to w dużej mierze typy spod ciemnej gwiazdy – pchnęły Ulliotta w kierunku drobnych przestępstw. Dołączył do kilkuosobowego gangu włamywaczy specjalizujących się w opróżnianiu sejfów okolicznych sklepów monopolowych i podrzędnych zakładów bukmacherskich. Wprawdzie ich losy nierzadko przypominały perypetie bohaterów starej komedii kryminalnej, ale Anglikowi bynajmniej nie było do śmiechu, gdy swoje dwudzieste pierwsze urodziny musiał spędzić za więziennymi kratami, wciągnięty tam przez zeznania jednego ze współpracowników. „Najpierw przesiedziałem trzy tygodnie w areszcie w Hull, a potem trafiłem do oddalonego o pięćdziesiąt mil więzienia w Leeds” – opowiadał pokerzysta. „Spędziłem tam niespełna rok”.

Odsiadka w więzieniu nie wywołała u Ulliotta jakiejś spektakularnej przemiany wewnętrznej. Dwie godziny po wyjściu na wolność był już u bukmachera, a późniejsze próby podjęcia „normalnej” pracy kończyły się fiaskiem. W magazynie składującym drewno wytrzymał kilka dni, natomiast ochroniarska praca w jednym z nightclubów zakończyła się bijatyką, a w konsekwencji wyrokiem w zawieszeniu i 140 godzinami pracy społecznej.

„Kiedy twój ojciec haruje przez sześć dni w tygodniu za sześćdziesiąt funtów, a ty możesz zarobić dwieście w jedną noc, naprawdę trudno zmobilizować się do regularnej pracy” – tłumaczył w jednym z wywiadów.

Problem w tym, że noce, w których wygrywał spore sumy, przeplatane były nocami, w których przegrywał jeszcze więcej. Poker nadal był stabilnym źródłem dochodu, ale nie na tyle wysokim, by pokryć straty pochodzące z bukmacherki. Odnowił więc stare znajomości i wrócił do penetrowania monopolowych. „Obrabianie sejfów było jak hazard: bardziej niż na pieniądzach, zależało mi na dreszczyku emocji” – przekonywał Brytyjczyk, który niedługo później ponownie trafił do więzienia. Wpadł, kiedy policjanci znaleźli w jego bagażniku narzędzia użyte przy jednym z napadów.

Dave "Devilfish" Ulliott

Postrach całej Anglii

Na przestrzeni lat mówiono, że „Devilfish” jest uosobieniem najbardziej szkodliwych pokerowych stereotypów; nie brakowało opinii, że to właśnie przez takich jak on poker wciąż owiany jest w wielu środowiskach złą sławą. Opinie te musiały być jednak wypowiadane przez ludzi, którzy historię Ulliotta poznali bardzo powierzchownie. Jeśli w ogóle.

Karty były bowiem dla niego szansą na rozpoczęcie nowego życia.

„Dla innych poker mógłby być dużym krokiem w złym kierunku, dla mnie – wręcz odwrotnie” – mówił w jednym z wywiadów. „Gra w karty była uczciwą alternatywą dla życia, jakie prowadziłem do tamtej pory”.

Po odsiedzeniu drugiego wyroku Anglik stwierdził, że nie ma nic przyjemnego w ciągłym siedzeniu w celi i „sikania do wiadra”, dlatego podjął decyzję o definitywnym zakończeniu z życiem zdegenerowanego hazardzisty i przestępcy. Pomogła mu w tym nie tylko druga żona (i jej oszczędności), z pomocą której otworzył legalnie działający lombard, ale i poker właśnie. To z nim chciał związać swoją przyszłość. „Poker był jedyną trwałą rzeczą, która nigdy mnie nie zawiodła, nie zdradziła, nigdy na mnie nie doniosła, nie okradła, nie kopnęła mnie w zęby ani nie uciekła” – mówił.

Lombard rozwijał się w zadowalającym tempie, ale 8-godzinne stanie za ladą nie tylko nie było w naturze Ulliotta, który czuł się tam jak „zwierzę w klatce”, ale i odciągało od pokerowych stolików. A przy nich robił prawdziwą furorę – do tego stopnia, że wkrótce miał niemałe problemy ze znalezieniem gier. Lokalni pokerzyści, od których wygrywał mnóstwo pieniędzy, najzwyczajniej w świecie przestali go zapraszać.

Zostawił więc biznes pod opiekę żony, a sam ruszył na podbój kasyn i nielegalnych cashówek w innych częściach Anglii. Nie był wybredny; dołączał do gier organizowanych przez bogatych biznesmenów, drobnych cwaniaczków, a nawet… chińską mafię. Grywał w największych londyńskich kasynach, nie gardził jednak podejrzanie wyglądającymi miejscami w Leeds, Birmingham bądź Manchesterze. „Gdy szukałem gier, byłem jak pies gończy. Mogłem pojechać wszędzie i o każdej porze” – tłumaczył. Zawsze nosił przy sobie pistolet – dla bezpieczeństwa. „W niektórych miejscach nie trzeba było nawet przynosić własnej broni – ochroniarze dzielili się swoją” – opowiadał Ulliott. „W Bradford czy Manchesterze trudnością nie było wygrywanie pieniędzy, trudnością był powrót z nią do domu”.

Najczęściej miał z czym wracać. Jego nazwisko z dnia na dzień odciskało coraz większe piętno na krajobrazie brytyjskiego pokera. W pośmiertnych wspomnieniach Ulliotta „The Times” napisało, że był on w tamtym okresie, to jest na przestrzeni lat 90., „wywołującym najwięcej strachu angielskim pokerzystą”. I trudno się dziwić. Już wówczas przywdziewał swój charakterystyczny „mundurek”, upodabniający go do płatnego zabójcy na usługach mafii: zaczesane do tyłu kruczoczarne włosy, okulary z pomarańczowymi szkiełkami, szyty na miarę garnitur i sięgający kostek skórzany płaszcz, a za jego pazuchą – pistolet. Ale strach wzbudzały przede wszystkim pokerowe zdolności Anglika.

Dave "Devilfish" Ulliott

Do swoich imponujących wyników w rozrzuconych po całym kraju cashówkach, Ulliott dorzucił jeszcze – w 1996 roku – szereg wygranych turniejów w londyńskim kasynie Victoria. Wielka Brytania stałą się dla niego zbyt ciasna. Następny przystanek mógł być tylko jeden – Las Vegas.

Ulliot? Nie, „Devilfish”!

„Większość tego, co wiedziałem o Vegas, pochodziło z filmów z Elvisem albo gamblerskich historii – dlatego miałem co do tego miasta spore oczekiwania” – przyznawał Ulliott.

Miasto Grzechu go nie zawiodło. Od razu spostrzegł, że pieniądze, o jakie toczyły się gry, znacznie przewyższały nawet największe cashówki w Londynie. „W domu musiałbym harować tygodniami, żeby choć zbliżyć się do sum, które tutaj mogłem zgarnąć w jedną noc” – mówił Dave Ulliott, który po jednym z pierwszych turniejów rozegranych w stolicy Nevady, Four Queens Poker Classic Omaha, znany był już przede wszystkim jako „Devilfish”.

Było tak: Ulliott szedł przez turniej jak burza i dobrnął do fazy heads-up, gdzie czekał na niego utytułowany Wienamczyk Men „The Master” Nguyen. W pewnym momencie ktoś z widowni rzucił głośnym: „Naprzód, The Master!”, na co kompan Ulliotta, przypomniawszy sobie pseudonim nadany pokerzyście jeszcze na Wyspach, odkrzyknął: „Naprzód, Devilfish!”. Anglik ostatecznie wygrał, zgarnął 21.000$, a dzięki jednemu z miejscowych dzienników, który relację z turnieju zatytułował „Devilfish pożarł The Mastera”, zyskał sobie także swój największy bodaj znak rozpoznawczy.

„To był początek trwającego całe życie związku z Las Vegas” – mówił urodzony w Hull pokerzysta. „Ja i Vegas pasowaliśmy do siebie jak ulał. Kocham to miasto – gry, akcję, pieniądze, życie nocne, pokera…”.

Wrócił do Las Vegas po dwóch miesiącach. Celem był największy festiwal pokerowy świata, „pokerowa olimpiada”, World Series of Poker. Tym razem jego pobyt nie był jednak usłany różami. W pierwszym dniu przegrał niespełna 70.000$, następnego dnia poprawił oddaniem 53.000$, a po kolejnym był już na 200-tysięcznym minusie. „Przegrałem wszystko, co do centa. Straciłem cały swój bankroll” – mówił „Devilfish”. Gorzej być nie może? Może – pożyczył od teksańskiego biznesmena 60.000$, a po chwili i po tych pieniądzach nie było już śladu.

„Nie chcę brzmieć zbyt sentymentalnie, ale jeśli puste jest tylko twoje konto bankowe, a nie serce, to wciąż masz szansę” – przekonywał Anglik w swojej autobiografii. „Może to nieco ckliwe, ale nawet najtwardszy bokser powie ci, że to serce czyni mistrzów. Jeśli masz serce do walki, nadal jesteś w grze”.

Dave "Devilfish" Ulliott

Był tysiące kilometrów od domu, stracił prawie 300.000$ dolarów, w portfelu miał co najwyżej stare guziki, w dodatku wisiał nad nim spory dług do spłacenia. Ale serca do walki bynajmniej mu nie brakowało. Od poznanych jeszcze w Manchesterze pokerzystów pożyczył dwa tysiące dolarów, w sam raz, by zapłacić wpisowe do eventu Pot Limit Hold’em. Do turnieju przystąpiło 247 zawodników, w tym nazwiska wagi ciężkiej takie jak Johnny Chan, Stu Ungar, Phil Hellmuth czy Scotty Nguyen. Ale na „Devilfishu” nie robiły one żadnego wrażenia. Interesowało go tylko jedno – zwycięstwo. I wygrał. W ostatnim rozdaniu połamał seta rywala złapanym na riverze kolorem, a chwilę później odebrał bransoletkę i około 180.000$.

Las Vegas stało się dla „Devilfisha” drugim domem. Najważniejsze miejsce w sercu wciąż zarezerwowane było dla Hull, lubił podróżować także po Europie, ale to właśnie stolica Nevady była dla Anglika prawdziwą żyłą złota. Zdobyta w 1997 roku pierwsza bransoletka była jednocześnie ostatnią, ale na WSOP i tak radził sobie bardzo dobrze: cztery razy był drugi, trzy razy trzeci, jedenaście razy doszedł do stolika finałowego. Jego najbardziej kasowymi osiągnięciami były jednak zwycięstwo w WPT No Limit Hold'em Championship, za które zgarnął prawie 600.000$, pokonując w heads-upie Phila Ivey, a także trzecie miejsce w Doyle Brunson Five Diamond World Poker Classic – tutaj z kolei zainkasował aż 674.000$. Łącznie w swojej pokerowej karierze zarobił ponad sześć milionów dolarów, dzięki czemu przez długi okres był najlepiej zarabiającym pokerzystą w Anglii (obecnie spadł w tym rankingu na piąte miejsce).

Nieźle jak na gracza, któremu niejednokrotnie odmawiano pokerowych umiejętności. Wprawdzie książki poświęcone strategii bądź tzw. „mental game” służyły mu – podobnie jak Franciszkowi Smudzie laptop – przede wszystkim jako podkładka pod kawę (czy raczej herbatę, Ulliott to w końcu Anglik z krwi i kości), ale „Devilfish” reprezentował przecież oldschoolowe podejście do pokera, w którym liczy się przede wszystkim zdolność „czytania” rywali, spojrzenia im prosto w oczy.

„Dave przesuwał swoich przeciwników na sam brzeg krawędzi i jeśli sądził, że nie są w stanie pójść na całość, uderzał, a oni w przestrachu pasowali swoje ręce” – mówił Marcel Luske, znany holenderski pokerzysta. „Potem patrzyli na siebie, jakby chcieli zapytać: „No dobra, co się właśnie stało?”, ale on już wtedy miał ich pieniądze…”.

Opera mydlana i Ben Affleck

O pokerowym boomie z 2003 roku, którego wywołało zwycięstwo Chrisa Moneymakera w Main Evencie, wie chyba każdy, kto choć trochę interesuje się pokerem. Mało kto pamięta jednak o nieco mniejszym boomie, który wybuchł cztery lata wcześniej za sprawą emitowanego w brytyjskim Channel 4 programie „Late Night Poker”. Było to pierwsze pokerowe show, w którym zastosowano technologię „hole cam”, umożliwiającą widzom podgląd kart trzymanych przez graczy. Jeszcze mniej osób pamięta, że główną gwiazdą programu był właśnie Dave „Devilfish” Ulliott, który nie tylko wygrał pierwszy sezon (stolik finałowy przyciągnął przed telewizory ponad milion osób), ale był także głównym powodem, dla którego masa Brytyjczyków zaczęła interesować się pokerem.

Dave "Devilfish" Ulliott

„Ameryka ma Phila Hellmutha, Wielka Brytania, a do pewnego stopnia również cała Europa, miała Devilfisha” – pisał Barry Carter, pokerowy dziennikarz znany przede wszystkim jako współautor książki „The Mental Game of Poker”. „Był prawdopodobnie jednym z najbardziej wpływowych Europejczyków w historii pokera” – dodawał.

Dzięki sukcesowi „Late Night Poker”, które było pokazywane przez dziesięć sezonów aż do 2011 roku, a także triumfach osiąganych poza granicami kraju, „Devilfish” stał się pierwszym pokerowym celebrytą Wielkiej Brytanii. I nie ma w tym krzty przesady; przechadzał się po czerwonych dywanach, zagrał samego siebie w pełnometrażowym filmie „Poker Face”, trafił na okładkę premierowego numeru magazynu „PokerPlayer”, jego pseudonim pojawił się w popularnej niegdyś w Anglii operze mydlanej „EastEnders” (żeby złapać odpowiednią perspektywę: to tak, jakby Hanka Mostowiak z „M Jak Miłość” emocjonowała się grą Dominika Pańki). Wypada również wspomnieć o bodaj najbardziej nobilitującym wydarzeniu w życiu „Devilfisha”, którym był wykład wygłoszony na prestiżowej uczelni w Oxfordzie. Byle kogo tam nie zapraszają – przed Anglikiem gośćmi uniwersytetu byli chociażby prezydenci Kennedy i Reagan, Dalajlama, Albert Einstein czy Matka Teresa. Całkiem interesujące towarzystwo, prawda?

Niewiele mniej interesujący byli ludzie, z którymi się przyjaźnił. Do tego grona można zaliczyć choćby snookerzystów Jimmiego White’a i Steve’a Davisa, gitarzystę Rolling Stones Ronniego Wooda czy aktorów Jamesa Woodsa i Bena Afflecka. Z tym ostatnim wiąże się historia, którą Anglik lubił powtarzać potem przy każdej nadarzającej się okazji. W jednym z amerykańskich kasyn, gdzie wisiało wspólne zdjęcie „Devilfisha” z Affleckiem właśnie, do Ulliotta podszedł pewien Amerykanin i powiedział: „Fajne zdjęcie, ale kim do cholery jest ten drugi gość?”. „Ten? Jakiś koleś o imieniu Ben” – odparł pokerzysta. „Chyba jakiś aktor. Nie chce się ode mnie odczepić”.

Jak James Bond

„Zatrzymuję się w najlepszych hotelach, podróżuję pierwszą klasą, jeżdżę pięknymi samochodami. Prowadzę szybkie życie wypełnione szampanem i imprezami, basenami i samolotami, kasynami i limuzynami” – pisał „Devilfish” w swojej autobiografii. „Nie jestem typem człowieka, który zadowala się fajką i pantoflami, lubię życie Jamesa Bonda. Będę grał w pokera i podróżował do samego końca”.

Przez długi czas ten intensywny tryb życia nie pozostawiał na „Devilfishu” żadnych śladów, a w jednym z wywiadów przechwalał się nawet, że cieszy się końskim zdrowie. W lutym 2015 roku dowiedział się jednak, że choruje na raka jelita grubego, a ledwie dwa miesiące później – zmarł.

Dave "Devilfish" Ulliott

Jego śmierć wywołała spore poruszenie w pokerowym środowisku, a osoby z nim związane niemal natychmiast zaczęły domagać się dołączenia „Devilfisha” do Poker Hall of Fame. Łańcuszek zaczął Doyle Brunson, a potem ruszyła prawdziwa lawina, do której dołączyli m.in. Phil Hellmuth, Tony G, Vicky Coren, Sam Trickett czy John Duthie. Kilku brytyjskich pokerzystów i właściciele nottinghamskiego kasyna Dusk Til Dawn wydrukowali nawet koszulki z podobizną Ulliotta i napisem „Legendarny pokerzysta. Unikalny i niepodrabialny”, które nosili podczas WSOP 2015.

Ich starania ziściły się wreszcie podczas tegorocznego finału Main Eventu, w którym ogłoszono, że Dave „Devilfish” Ulliott został – obok Phila Ivey – nowym członkiem pokerowej galerii sław.

„To prawdziwa legenda” – mówi o „Devilfishu” Sam Trickett, obecny numer jeden angielskiej all-time money list. „Bez niego poker nie byłby tak popularny, a mnie nie byłoby w miejscu, w którym jestem”.

Ulliott podkreślał wielokrotnie, że choć często w najważniejszych momentach nie miał szczęścia do kart, to wcale mu to nie przeszkadzało. Najważniejsze, mówił, że posiadał ten dużo ważniejszy rodzaj szczęścia – szczęście w życiu codziennym. „Oszukałem śmierć już minutę po narodzinach; dwukrotnie uszedłem z życiem po brutalnym pobiciu; przetrwałem więzienie i uderzenie pioruna w czasie lotu samolotem; zachowałem zdrowie psychiczne pomimo dwóch małżeństw” – pisał na kartach swojej znakomitej autobiografii. „Żadna ilość karcianego szczęścia nie przepchnęłaby mnie przez to wszystko”.

10. urodziny baner

Poprzedni artykułWSOP Europe – Maria Ho najbliżej triumfu w Main Evencie [STREAM]
Następny artykułFelipe Ramos – Nie jestem już bogatym gościem, który powinien się zamknąć cz.1