Drugi, czyli przegrany

0
Sammy Farha World Series of Poker

Zwycięstwo w Main Evencie World Series of Poker zapewnia pokerową nieśmiertelność, choćbyś na nią nie zasłużył. Choćbyś był Jamiem Goldem lub Jerrym Yangiem. A pokonani w heads-upach? Oni przestają istnieć.

Triumfalnych fotografii spod sklepienia Rio All Suite nikt nie zdejmie. Możesz skończyć karierę, możesz nigdy już nie wygrać nawet satelity do Sunday Storma, przepić swój żywot lub okraść użytkowników Ultimate Bet – w świadomości wielu pozostaniesz byłym mistrzem świata. Tym, któremu ziściły się marzenia każdego pokerzysty.

Wątpić w magię turnieju głównego WSOP mogą tylko ci, którzy nigdy nie postawili nogi w Vegas. Wraz z każdym kolejnym dniem i korekcją fieldu emocje rosną. Gdy przychodzi do wyłonienia finałowego stołu, o jego uczestnikach piszą wszyscy. A kiedy w grze pozostaje już tylko dwóch graczy, a na stół wjeżdżają opasłe pliki banknotów – każdą rękę analizuje cały pokerowy świat. W końcu ktoś triumfuje, a jego facjata zdobi pokerowe portale przez długie tygodnie. Szczęśliwym zwycięzcom historia zawsze wybacza i o nich pamięta. A pokonani? Oni koniec końców przegrali. I przestali się liczyć.

Ilu potraficie wymienić mistrzów ME WSOP? A ilu zdobywców drugich miejsc? No właśnie. Dziś nie jest ważne, kto zasłużył na bransoletkę, choć kariery niektórych pokazują, że w przypadku ich zwycięstw pokerowy świat nie musiałby się wstydzić.

Zdecydowanie najwięcej niedosytu muszą odczuwać pokerzyści, którzy dwukrotnie otarli się o sukces w Main Evencie. Pierwszym z nich był Walter Pearson. „Puggy” później przełamał jednak złą passę heads-upów i pokonał w '73 dziadka Mossa. Mówimy jednak o czasach, gdy turniej główny zamykał się na jednym stole. Kolejnym w „erze sitków” był Crandell Addington – karciany elegant. Gdyby tylko shipnął któryś z mistrzowskich pojedynków, pamiętany byłby dziś na równi z Doylem, Slimem czy Johnnym Mossem właśnie. W rzeczywistości w 2005 roku, gdy Dandys powrócił do Miasta Grzechu przy okazji niespodziewanej dla większości nominacji do pokerowej Galerii Sław, niewielu wiedziało, kto zacz.

Przypominany niedawno Dewey Tomko nigdy nie ukrywał tego, jak bardzo ubolewa nad dwukrotnym byciem „o krok” od triumfu w turnieju głównym. Chwila, gdy po dziewiętnastu latach powrócił do ostatecznej rozgrywki o karciany Olimp, a Carlos Mortensen w pożegnalnej ręce złamał mu asy, śniła mu się z pewnością częściej niż trzynastolatkowi pani od biologii. Podobnie T.J. Cloutier – on piętnaście lat pracował na ponowną szansę gry o sławę i gdyby nie zriverowana przez Chrisa Fergusona dziewiątka, „The Cookier” nie kojarzyłby się wyłącznie z hazardową degeneracją. A „Jesus” może nigdy nie stanąłby tak blisko Howarda Lederera.

Akurat Cloutier i Tomko potrafili zbudować sobie nazwiska bez najważniejszej z bransolet na nadgarstkach. Podobnie Erik Seidel – przegrany w najsłynniejszym chyba heads-upie świata i najsłynniejszy zarazem gracz wśród przegranych. Frank Henderson był pewien, że jest lepszy od Johnny'ego Chana w ‘87, a Kevin McBride w ’98 za donka miał Scotty'ego Nguyena – jak czas zweryfikował ich przekonania, wiemy wszyscy.

Historię pojedynku Chrisa Moneymakera z Samem Farhą zna każdy. Księgowy z Atlanty walczył z posiadaczem bransoletki i uznanym już profesjonalistą. Sammy jako jeden z nielicznych w ostatnich latach runner-upów potrafił odnosić sukcesy, zdobywając m.in. dwa kolejne tytuły WSOP. I choć od kilku dobrych wiosen okazjonalnie tylko bierze udział w głośnych eventach, przez długi czas był symbolem gry, która przysporzyła mu wielu kibiców.

Także pokonany w 2004 roku przez Grega Raymera David Williams nie przeminął wraz z kolejnymi miesiącami pokerowego kalendarza. Po porażce z Fossilmanem wygrał m.in. studową bransoletkę, tytuły WPT oraz WCOOP. Osiągnął też kilka finałowych stołów w grubszych eventach. Dzięki temu zdobył popularność, podłóg której nie mogło zabraknąć go w bądź co bądź celebryckim line-upie NBC National Heads Up Championship.

Steve Dannenmann w czasie Main Eventu w 2005 roku określał siebie mianem „czwartego w rankingu jego prywatnych home games”. Czuł więc, że daleko mu do najlepszych. Do dziś zdarza mu się znaleźć w kasie niektórych eventów, jednak próżno oczekiwać od niego rzeczy wielkich. Podobnie Paul Wasicka. Triumfować w 2006 roku mógł każdy – triumfował Jamie Gold. To tak, jakby okazało się, że współtwórcą największego miotu w historii chlewni był najbardziej nędzny z knurów. Wasicka potrafił wygrać NBC National HU oraz zdobyć pierścień WSOP Circuit, więc nie zginął z pokerowej sceny jak One Hit Wonder. Od paru lat jednak pozostaje niemal niewidoczny. Najgorzej rzecz ma się z Tuanem Lamem. Nie ma się co dziwić – ja też schowałbym się ze wstydu, gdyby utożsamiano mnie z porażką z Jerrym Yangiem. Ivan Demidov – przepadł, Darvin Moon – nigdy się nie pojawił. Jay Farber jest tylko bogatym celebrytą. A kto pamięta o Joshu Beckleyu poza jego matką?

Zdecydowanie spośród powyższego grona przebija się John Racener. Gracz ten jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywki November Nine w 2010 roku uważany był za jednego z kandydatów do zwycięstwa. Już wtedy nie był no-namem, ale jego właściwa historia dopiero się zaczynała. Dziś jest jednym z najlepszych.

Może nie jest to królewski argument, ale to, że pięciu spośród sześć ostatnich wicemistrzów Main Eventu nie ma swej strony na Wikipedii, o czymś świadczy. Wielce prawdopodobne, że „reigning runner-up” Dan Ott takowej się nie doczeka. Scott Blumstein w nagrodę za mistrzostwo świata otrzymał niemal dwa razy więcej pieniędzy, niż on, ale w kwestii szeroko rozumianego potencjału różnica ta była jeszcze większa. Cóż, drugi w ujęciu prestiżu prawdziwych zwycięzców nigdy nie różnił się od ostatniego.

cashback PartyPoker baner

Poprzedni artykułPrzeżyjmy to jeszcze raz… Zapis stołu finałowego listopadowego Poker Fever!
Następny artykułSteve O’Dwyer analizuje trzy złote zasady gry turniejowej