Wypadałoby coś jeszcze napisać o Meksyku, tylko z tym jest pewien problem. Starożytne Mayańskie ruiny obejrzałem, przeszedłem kilka okolicznych plaż, popływałem z żółwiami i z kałamarnicami, ale niestety jak mi wiele razy powiedziano w Meksyku to ja nie byłem. Bo tam gdzie mieszkam, to się nie nazywa Meksyk, tylko Touristville, ewentualnie The Carribean.
Mam za to stamtąd dobra historyjkę, tyle że o zabarwieniu nie meksykańskim, a bardziej swojskim. Było to mniej więcej tydzień po tym jak opuściłem Tajlandię. Szedłem po ulicy, przez Playa del Carmen, na spotkanie z jednym z moich stakerów, kiedy usłyszałem takie wątpiąco-wołające:
– „Grasiu?”
Zatrzymałem się na pół kroku, po czym na wpół podświadomie stwierdziłem, że to niemożliwe, żeby ktoś mnie wołał. Raczej nikt nie nazywa mnie tu Grasiu, wszyscy mówią do mnie Lucas. Więc po prostu zacząłem iść dalej.
Jednak wyostrzony teraz słuch wyłapał dwa głosy rozmawiające po drugiej stronie ulicy:
– „Nie, nie Grasiu, przecież on jest w Azji”.
Hmm. To stwierdzenie nie było nawet skierowany w moją stronę, ale tym razem, co w sumie nie takie dziwne, zareagowałem. Odwróciłem się i zobaczyłem pochyloną w bok (jak u golden retrivera), patrzącą się na mnie obcą głowę.
Po trwającej jeszcze chwilę ciszy i wymianie mocno zdziwionych spojrzeń, odezwaliśmy się do siebie:
– „Grasiu?”
– „Eee… tak.”
– „Hej, jestem Mighty Sparrow, kojarzę Cię z videobloga. (…)”
Świat mi jest mały, to mało powiedziane.
Jednak prowadzenie bloga do czegoś się przydało 😉 Zacząłem bywać regularnym gościem w pokerchatce, którą jak się okazało założyli w Playa w marcu Jawor, Kanar, Ringo oraz wspomniany wcześniej Sparrow. A tam już za pierwszym razem powitany zostałem w drzwiach świeżo zrobionym modżajto. Nie ma to jak Polska gościnność, tym bardziej na drugim krańcu świata 🙂
Poza pierwszy świat
Skoro prawdziwego Meksyku ani Ameryki Środkowej pod ręką nie było, to w planach pojawiło mi się zawitanie do Belize i Gwatemali.
Tam w końcu zdarzyło mi się zobaczyć coś innego. Tajlandia, czy Meksyk to pierwszy świat. Patrząc tylko na drogi, to Tajlandia ma lepsze niż Niemcy, a Meksyk lepsze niż Polska. Takie samo porównanie można zrobić używając czegoś innego, chociażby centrów handlowych. W temacie polecam stand-up Maza Jobrani, między innymi o „Dubai mall” – http://www.ted.com/talks/maz_jobrani_make_jokes_not_bombs.html.
W każdym razie – wreszcie zobaczyłem nie-pierwszy świat. Czy drugi, czy trzeci to nie wiem; niemniej jest to ciekawe, kiedy znajduje się człowiek w państwie, przez które przebiega tylko jedna droga, od północnej do wschodniej granicy. Do południowej dotrzeć się w ogóle nie da, chyba że ktoś ma ochotę na przebijanie się przez dżunglę i spotykanie tubylców, którzy prawdopodobnie nigdy w życiu obcego nie widzieli. Jeszcze ciekawiej, że ta jedyna droga miejscami też „znika”. Przez jedną rzekę trzeba przeprawiać się małą barką na kilka samochodów, a przy następnej napotyka się tablicę z napisem: „Uwaga! Most uszkodzony. Prosimy przejeżdżać przez rzekę.”
Ludzie żyją tam w innym tempie i w innym stylu. Kulminacją było dla mnie zobaczenie 8-, może 9-letniej dziewczynki, która niosła cementowy blok, taki jak, nie przymierzając, płyta chodnikowa. Za nią nastolatka niosła zarzucone na plecy 6 wielkich cementowych pustaków, których podejrzewam, że ja nie byłbym w stanie w ogóle podnieść z ziemi. Bo akurat w wiosce coś budowali, to wszyscy mieszkańcy nosili budulec, co przypłynął łódeczką nad brzeg jeziora.
Z atrakcji turystycznych gwoździem programu było wejście na aktywny wulkan, ścieżkami tak wąskimi, że u nas to stałby płot i strażnik informujący, że przejścia nie ma, bo ”przecież można się zabić”. Droga w górę z widokami to jedno przeżycie, droga w dół, w sandałach, zsuwając się będąc po kostki zanurzonym w gorącym żwirze, to kolejne. Fajnie było 😉
Zresztą co ja będę opisywał słowami, sam czuję, że to sucho wychodzi. Zamiast tego, jak ktoś ma ochotę, to niech kuknie na zdjęcia.
Ku pustynnemu chłodkowi
Po powrocie z Gwatemali miałem jeszcze 2 tygodnie w Meksyku. Było nadal przyjemnie, ale nieopisywalnie gorąco. Kolejne stopnie upału rozpoznawałem po tym, jaką czynność muszę wykonywać, żeby się pocić. Na początku było to chodzenie, potem siedzenie, a na końcu leżenie. To ostatnie było najgorsze, bo implikowało spanie w kałuży. Jednej nocy zdarzyło mi się położyć na kafelkach na podłodze, bo było chłodniej, no i te rowki pomiędzy służyły za dobrą irygację…
Ostatecznie mój pobyt w Akumal dobiegł końca i nadszedł czas zamienić 37-38 stopni przy 100% wilgotności na suche pustynne 42-45. Wreszcie przyjemnie chłodniej1.
Je**ć Spirit je**ć!
Przepraszam za przeklinanie, ale lżej się nie da. Ten odcinek napisałem w większości na pokładzie samolotu z Cancun do Dallas Fort Worth, gdzie miałem przesiadkę do Las Vegas. Wybrałem tanie linie lotnicze Spirit Airlines, bo co to za różnica, skoro pisało się nawet wygodnie. Niestety, jak się okazuje, dostajesz to za co płacisz. W Forth Worth swój bagaż jeszcze spotkałem przy re-check-inie, ale na MacCarran International już go nie zobaczyłem. I żeby nie było, nie byłem jedynym smutnym człowiekiem przy taśmociągu.
Nie zamierzam rozwlekać tego tematu, ale podsumowując: następne 24 godziny spędziłem na 49 (słownie: czterdziestu dziewięciu, łatwo policzyć bo używałem Skypea) rozmowach z obsługą klienta. Za każdym razem słyszałem, że na pokładzie następnego lądującego samolotu będzie moja walizka. Dopiero jak ich przycisnąłem, to się okazało, że nawet nie wiedzą, gdzie mój bagaż jest. Tak tylko zgadują i podają mi godziny kolejnych lotów z Dallas. W końcu torba dotarła do Vegas, ale tam zgubili ją po raz kolejny, w trakcie transportu pomiędzy lotniskiem a hotelem Palazzo, w którym mieszkam. Ostatecznie bagaż odzyskałem, ale ze zgniecionymi w środku rzeczami i po wielu walkach…
Jak sprawdziłem Sprit Airlines to najgorzej oceniana linia lotnicza na świecie. Istnieją strony internetowe, konta na Facebooku i Twitterze, itd. poświęcone ich krytykowaniu i anty-rekomendowaniu. Ilość gubionych przez nich bagaży dochodzi do 7% (sic!), a jakość ich obsługi klienta w wielu przypadkach woła o pomstę do nieba (pun intended). Jedna rada – po prostu nie latajcie ze Spiritem. NIGDY.
World Series of Poker, Main Eeeevent – już pojutrze
Teraz spędzam czas grając satelity, głównie w formie Sit-and-go, a od czasu do czasu odstresowując się na roller-coasterze w New York, New York. Choć czasem bolą po nim mięśnie ud i pośladków 😛
Event#56 za $1000 i Event#60 za $1500 już niestety zbustowane, więc zostało mi jeszcze parę satelit i oczywiście Main Event. Na nim kończę tą „biznesową” część mojej podróży i wybieram się z Farazem na wycieczkę po Stanach. W planie jest San Jose / San Franciso oraz Chicago. No i ostatecznie 24 lipca wracam do Polski. Przemyślenia i podsumowanie moich 10-miesięcznych wojaży (oraz tego, jak wszedłem do November Nine 😉 w następnym wpisie.
Shuffle up and deal
Grasiu
1 To nie jest ironia.
„Niestety z grą pożegnał się Grasiu, który odpadł mając K T. Po raisie 2.2 BB gracza z hijacka, Polak zagrał all-ina będąc na buttonie. Gracz na małej ciemnej sprawdził z parą dam, a stół nie przyniósł pomocy. ”
Suited to tylko tak ładnie wyglada niestety… mozesz cos wiecej napisac na jakim shorcie byles?
taksówkarz ty jeszcze grasz?
Gogogo! GL i niech flipy będa z Tobą! 😀
Startuję za pół godziny. Wish me luck 🙂
Day2 bedzie sukcesem, daj znac czy domurowałeś 🙂
Czy grasiu już odpadł (z ME) ?
fajne teraz blogi piszesz pozdro 🙂
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.